A co by się działo, gdyby stracili te smoki…
„Światłości, zmiłuj się” – pomyślał Talmanes i żeby dłużej się nad tym nie zastanawiać, zerknął na miasto. Wyglądało jak wrzący kocioł, nad którym unoszą się gęste kłęby pary. Tylko że nie była to para, lecz dym. Dopiero spojrzawszy uważniej, można było zobaczyć, że płomienie nie szaleją wszędzie – że zbudowane wysoko na wzgórzu i tym samym widoczne ponad murami spore partie Śródmieścia zdają się względnie nietknięte. Pałac też trwał. Może wciąż się bronił?
Nie było żadnych wieści od królowej, a z tego, na ile się Talmanes zorientował, nikt nie szedł na odsiecz miastu. Królowa zapewne o niczym jeszcze nie wiedziała i to było chyba najgorsze.
Zdecydowanie najgorsze ze wszystkiego.
W pewnej chwili zobaczył z przodu Sandipa z kilkoma zwiadowcami Legionu. Szczupły żołnierz próbował się uwolnić od otaczającej go grupy uchodźców.
– Błagamy, dobry panie – zawodziła młoda kobieta. – Moje dziecko, moja córeczka, na wzgórzach w północnej marchii…
– Muszę się dostać do sklepu! – krzyczał krępy mężczyzna. – Moje szkło…
– Moi dobrzy ludzie – zaczął Talmanes, wjeżdżając konno w zgromadzenie – jeśli chcecie nam pomóc, to rozstąpcie się i pozwólcie nam dotrzeć do przeklętego miasta.
Uchodźcy cofnęli się niechętnie, a Sandip skinieniem głowy podziękował Talmanesowi. Smagłoskóry, ciemnowłosy należał do kadry dowódczej Legionu, a poza tym był cenionym felczerem i ogólnie wszyscy go lubili za optymistyczny stosunek do życia. Jednak dzisiaj jego twarz wykrzywiał ponury grymas.
– Sandip – powiedział Talmanes, wskazując dłonią. – Tam.
Niedaleko miejsca, gdzie się znajdowali, stał spory oddział zbrojnych – zbici w kupę, popatrywali na miasto.
– Najemnicy – wyjaśnił Sandip, podkreślając słowo nieartykułowanym mruknięciem. – Po drodze minęliśmy kilka takich oddziałów. Najwyraźniej żaden z nich nie ma zamiaru nawet ruszyć palcem.
– Przekonajmy się – zaproponował Talmanes. W oddali z bram miasta wciąż wylewały się strumienie ludzi: zapłakani, zanoszący się kaszlem przyciskali do piersi nędzny dobytek, ciągnęli za sobą przerażone dzieci. Tak szybko to się nie skończy. Caemlyn było zatłoczone niczym gospoda w dzień jarmarku – uciec uda się tylko niewielu, reszta pozostanie uwięziona w murach miasta.
– Talmanes – cicho oświadczył Sandip. – To miasto wkrótce stanie się śmiertelną pułapką. Wszyscy się nie wydostaną… Jeżeli dopuścimy do tego, żeby Legion ugrzązł w środku…
– Wiem. Ale…
W tym momencie ponad rzeką uchodźców wytaczającą się z bramy przeleciał jakby nagły emocjonalny szkwał. Coś niemalże materialnego – ludzki wąż zadrżał. Krzyki stały się ostrzejsze, bardziej desperackie. Talmanes odwrócił się i wśród cieni zalegających w bramie zobaczył potężne przygarbione sylwetki.
– Światłości! – wyrwało się z ust Sandipa. – Co to jest?
– Trolloki – krótko odparł Talmanes, zawracając Selfara. – Światłości! – mimowolnie powtórzył za tamtym. – Próbują zdobyć bramę, żeby odciąć drogę uchodźcom. – Miasto posiadało pięć bram, jeżeli Trolloki zablokują wszystkie…
Szturm na miasto właściwie już był rzezią mieszkańców. Trudno było powiedzieć, w co się zmieni, gdy Trolloki uniemożliwią mieszkańcom opuszczenie jego murów.
– Kolumna, tempo! – zawołał Talmanes. – Szturmujemy bramę miasta! – Zmusił Selfara do galopu.
Miejsce pod wszelkimi względami zasługiwało na miano karczmy i zapewne wszędzie indziej służyłoby jako karczma lokalnej społeczności – wszędzie, ale z jakiejś przyczyny nie tutaj. Isam jeszcze ani razu nikogo nie spotkał w środku, z wyjątkiem zawsze tej samej kobiety o przygaszonym spojrzeniu, która doglądała kilku nędznych pokoi i gotowała posiłki bez smaku. Zresztą i on tu nie bywał dla przyjemności. Siadywał zawsze na twardym zydlu przy sosnowym blacie, tak zniszczonym, że zapewne resztki politury zeszły zeń na długo przed jego przyjściem na świat. Dlatego też starał się go nie dotykać – bał się, że w przeciwnym razie jego dłoń może wyglądać niczym ofiara rozjuszonego Aiela niepanującego nad swoimi włóczniami.
Przed sobą miał cynowy kubek wypełniony ciemnym płynem, z którego jeszcze wszak nie upił nawet łyka. Siedział pod ścianą, na tyle blisko jedynego okna w izbie, żeby móc wyglądać na brudną uliczkę przed karczmą oświetloną mętnym blaskiem paru zardzewiałych latarni zapalonych z okazji nadchodzącego wieczoru. Dbał jednak, żeby z zewnątrz nikt nie mógł go zobaczyć przez pomazane szkło. I nigdy nie patrzył wprost na okno. W Mieście lepiej zbytnio nie zwracać na siebie uwagi.
Osada złożona z rozpadających się budynków nie miała innej nazwy, bo raczej na nią nie zasługiwała. Na przestrzeni ostatnich dwóch tysięcy lat jej zabudowania wznoszono, rozbierano i odbudowywano niezliczoną ilość razy. Z daleka mogła faktycznie przypominać miasto. Większość domów wznieśli więźniowie, często dysponujący nadzwyczaj skromnymi umiejętnościami, o ile w ogóle… Budowę nadzorowali tacy sami ignoranci. Sporo budynków wyglądało tak, jakby utrzymywały się w pionie tylko dzięki temu, że opierały się o ściany sąsiednich.
Isam zerkał na ulicę, a pot spływał mu po twarzy. Kto po niego przyjdzie?
W oddali majaczył ledwo widoczny zarys wielkiej góry rozcinającej ciemniejące niebo. Gdzieś z Miasta dobiegały rytmiczne odgłosy metalu uderzającego o metal, niczym bicie stalowego serca. Ulicę przemierzały ludzkie postacie. Mężczyźni w grubych płaszczach, z naciągniętymi na głowy kapturami, o twarzach aż po oczy skrytych za krwistoczerwonymi zasłonami.
Isam dokładał wszelkich starań, żeby zbyt natarczywie im się nie przyglądać.
Znów rozległ się grzmot. Na stoku góry bezustannie tańczyły języki błyskawic, bijąc w niebo skryte za grubą powłoką szarych chmur. Niewielu ludzi wiedziało o istnieniu tego Miasta w pobliżu doliny Thakan’dar, właściwie w samym cieniu Shayol Ghul. Do niewielu bodaj plotki o nim dotarły. Isam nie miałby nic przeciwko temu, żeby znaleźć się w szeregach tych, co nie wiedzieli.
Ulicą przeszła kolejna grupka mężczyzn. Czerwone zasłony. Twarze skryte za nimi. I dobrze, bo kiedy któryś z nich opuścił zasłonę, trzeba było go zabić. Żeby samemu nie zostać zabitym. Tamci najwyraźniej nie mieli nic do roboty, prócz popatrywania na siebie groźnym wzrokiem i zadawania przypadkowych kopniaków bezdomnym psom – wychudzonym, wściekłym – których pełno włóczyło się po ulicach. Nieliczne kobiety, które zaryzykowały opuszczenie domostw, przemykały pod ścianami ze spojrzeniami wbitymi w ziemię. Nigdzie nie było widać żadnych dzieci, i niewiele ich pewnie dałoby się z Mieście znaleźć. To nie było miejsce dla dzieci. Nikt lepiej tego nie mógł wiedzieć niż Isam. Wychował się tu.
Jeden z przechodzących mężczyzn zerknął w okno, za którym siedział Isam. Przystanął. Isam zamarł. Samma N’Sei byli wręcz uosobieniem drażliwości i dumy. Nie, „drażliwość” to było zdecydowanie zbyt łagodne określenie. Wystarczał im najdrobniejszy pretekst, żeby ruszyć z nożem na jednego z Beztalenci. Zazwyczaj płacił za to któryś ze sług. Zazwyczaj.
Tamten wciąż mu się przyglądał sponad czerwonej zasłony. Isam wziął głęboki wdech, starając się zachowywać w miarę naturalnie. Został wezwany w trybie pilnym, a nie ignoruje się takiego wezwania, jeśli chce się pozostać przy życiu. Mimo to… jeżeli tamten da choćby krok w stronę karczmy, Isam natychmiast wymknie się do Tel’aran’rhiod, bezpieczny, wiedząc, że nawet jeden z Wybranych nie byłby w stanie tutaj go śledzić.