Choć w gruncie rzeczy nie przejmował się tym. Wymaganie, by Kanayoness zachowywała się mądrze, przypominało próbę namówienia burzy piaskowej, aby pozostawiła nawiedzaną okolicę bez najmniejszych zmian.
Jeden ze służących wyłonił się z bocznej alejki i skierował wprost ku niemu.
– Panna Genwira nakazała, byś natychmiast stawił się przy niej. Zaprowadzę cię.
Skinął w milczeniu głową i ruszył za sługą.
GenwiraaneLobres. Nowe imię i nazwisko jego pani. Wbijała mu je do głowy przez trzy dni, nim zjawili się na tym przyjęciu. Szlachetnie urodzona panna, spowinowacona z kilkoma najlepszymi rodami Południa, choć pochodząca z mniej ważnej rodziny. Yatech ma na nie reagować, jakby rzeczywiście służył jej ojcu od wielu lat. I tyle.
Mężczyzna przeprowadził go przez rozświetlony i wypełniony muzyką parter oraz rozchichotane, tętniące setką głosów pierwsze piętro. Weszli wyżej, na kolejną kondygnację, w krainę względnej ciszy i zalegających wszędzie półcieni, strzeżoną przez dwóch tęgich drabów w strojach domowych strażników. Sługa zaprowadził go pod masywne drzwi i uchylił je na tyle tylko, by wojownik mógł się wślizgnąć do środka.
– Tutaj.
Yatech wszedł. Wnętrze było ciemne, choć gromadka maleńkich oliwnych lampek porozstawianych tu i ówdzie usiłowała z tą ciemnością walczyć. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny i ziół, raczej łagodny niż drażniący. A pierwszym, co przyciągnęło jego uwagę, było wielkie łoże i półleżący na nim mężczyzna. Blady, chudy i wymizerowany. Na kolanach opierał sporą drewnianą podpórkę i kreślił coś zawzięcie na pokrywającej ją płachcie papieru.
– Tak. Widzisz, panienko? Tak uzyskujemy perspektywę. Nie prowadź ręki tak sztywno, bo nigdy nie oddasz głębi. I palce, zapewniam cię, że ubrudzenie sobie palców nie przyniesie ci ujmy.
Odszukanie Małej Kany zajęło Yatechowi dwa uderzenia serca. Stała pochylona obok wezgłowia łóżka, a jej ciemna suknia zlewała się ze ścianą, lecz widać było, z jakim nadzwyczajnym przejęciem śledzi ruchy szlachcica.
– Ach, więc to on. – Mężczyzna przerwał rysowanie i spojrzał w stronę drzwi. – Jeden z niepokonanych pustynnych mistrzów miecza. Niewielu z twoich pobratymców dociera aż tutaj, pod Góry Krzemienne, wojowniku.
Issaram zignorował go, patrzył tylko na Kanayoness. Żadnego znaku, po co go tu ściągnęła.
– Och tak. Prawo służby. Najpierw musisz się upewnić, czy nie nastawałem na cześć twojej pani, nieprawdaż? – Gospodarz uśmiechnął się blado i wyciągnął drżącą dłoń ku dziewczynie. – Uwierz, nastawałbym, nastawał, gdyby mi tylko ująć jakieś trzydzieści lat. Taki kwiat aż się prosi, by ktoś spróbował go zerwać.
Mała Kana wyprostowała się gwałtownie, a potem opuściła skromnie głowę i zarumieniła.
– Ech, minęły wieki, odkąd tak działałem na kobiety. Ale konwenanse to konwenanse. Twoja pani jest bezpieczna pod opieką swojej damy do towarzystwa, a ja jestem równie niegroźny jak noworodek.
Iavvę trudniej było zauważyć niż Małą Kanę. Yatech zdążył już do tego przywyknąć. Jasnowłosa dziewczyna potrafiła zastygnąć bez ruchu niczym kamienna figura i póki się nie ruszyła, człowiek nie był świadomy jej obecności.
Przeniósł wzrok na starca, a ten, wyczuwając jego uwagę, uśmiechnął się przelotnie.
– Zdradź mi swoje imię, wojowniku.
– Panna Genwira go nie zdradziła?
– O! Ciekawy głos. Młody, młodszy, niż można by się spodziewać po twoich ruchach. Ale już głos kogoś, kto wiele widział i przeżył. Czy to prawda, że w pojedynkę zabiłeś gromadę demonów, które na rodzinę aneLobres nasłał zawistny czarownik? I pokonałeś dwudziestu fechmistrzów, jednego po drugim, walcząc bez przerwy od świtu do południa? I samotnie wytropiłeś w górach bandę zbójców, która napadała na wasze wioski, po czym przyniosłeś ich głowy i rzuciłeś do stóp matki twojej pani? Makabryczny podarek, moim zdaniem, ale ponoć kobiety żyjące na pograniczu mają inne pojęcie… estetyki. No więc?
Yatech znów zerknął na Kanayoness, która stała wciąż pod ścianą ze wzrokiem skromnie wbitym w podłogę.
– Ech! – Śmiech szlachcica brzmiał, jakby ktoś poruszał starym miechem. – Żartowałem. Nie miej żalu do umierającego mężczyzny o tę odrobinę zabawy. Mity o was, mieszkańcach gór i pustyni, są naprawdę wspaniałe. A im dalej na północ, tym są piękniejsze, i to pomimo rzezi, jaką urządziliście na terenach Meekhanu. Panna aneLobres stwierdziła jednak, że twoje plemię nie wzięło w niej udziału. To prawda?
– Tak.
– To dobrze. Dobrze. Powściągliwość jest nagrodą dla cnotliwych – odezwał się nagle w k’issari, kalecząc słowa i koszmarnie je akcentując. – Dobrze to wymówiłem? Podróżowałem kiedyś przez wasze ziemie jako ambasador Imperium do księstw Dalekiego Południa. Nauczyłem się kilku zwrotów w waszym języku. I jak?
Kanayoness zerknęła na Yatecha.
– Pan baron – jej dłoń delikatnie dotknęła ramienia mężczyzny – jest dziadkiem naszego gospodarza. Nie bawią go już przyjęcia ani tańce, ale…
– Ale gdy służba doniosła mi, że jedna z goszczących u nas szlachetnych panien ma ze sobą issarskiego strażnika, postanowiłem zaprosić ją na pogawędkę. – Mężczyzna wszedł jej w słowo, po czym delikatnie ujął rękę dziewczyny i złożył na niej czuły pocałunek. – I muszę przyznać, że cierpliwość, jaką ta piękna panna wykazuje, by zabawić starca, daje wspaniałe świadectwo tradycyjnym cnotom, jakie wpaja się młodzieży na pograniczu. Tu, w centralnych prowincjach… – Skrzywił się nagle uśmiechem pełnym octu. – Nie ma dość pergaminu, by opisać ten upadek.
Mała Kana uśmiechnęła się szczerze.
– To zbyt uprzejme. Zapytałam tylko, kto namalował ten obraz na ścianie, a gdy okazało się, że pan baron sam osobiście raczył go stworzyć, wymknęło mi się, że też lubię malować i poprosiłam o kilka porad, bo tak… tak to ja chyba nigdy nie będę umiała oddać światła i cieni. No popatrz, sam popatrz.
Przynaglony niecierpliwymi ruchami rąk, wojownik oderwał się od drzwi i podszedł do ściany. Dwie lampki oświetlały szeroki na jakieś trzy stopy obraz, na którym dumny jeździec w błyszczącej zbroi spinał szlachetnego rumaka, a za nim czarnoszare szczyty wgryzały się w jaśniejące niebo. Coś było wyraźnie nie tak z proporcjami konia, a miecz, który dzierżył mężczyzna, miał absurdalnie wielką klingę. Ale góry wyglądały nieźle.
Gospodarz chrząknął cicho.
– To ja na tle Magarhów widzianych od strony pustyni… pięćdziesiąt lat temu. – Westchnął. – Wiem, moda na tworzenie autoportretów już przeminęła, dlatego więc ten obraz wisi tutaj, a nie, jak kiedyś, w głównej jadalni, ale budzi piękne wspomnienia. Mieliśmy za sobą trzy miesiące morderczej wędrówki, walki z pustynnymi bandytami, szukania oaz, liczenia każdego łyka wody. Ale doszliśmy. Chciałbym dziś widzieć któregoś z tych wymuskanych paniczyków… eeech…
Yatech jeszcze raz spojrzał na obraz. Jeśli wędrowali przez Travahen przez trzy miesiące, to ten ogier wyglądałby raczej jak szkielet konia, choć zapewne w rzeczywistości był wielbłądem albo mułem, z kolei dosiadający go szlachetny młodzieniec przypominałby zapewne strzęp człowieka z obłędem wypisanym na twarzy, nie zaś dumnego zdobywcę. Prawie parsknął pogardliwie. Wspomnienia starców. Zawsze kłamią.
– … i dlatego, gdy tylko zobaczyłam ten obraz, poprosiłam pana barona, by pokazał mi, jak namalować taki widok. O, popatrz, no, podejdź tu i popatrz. – Kanayoness znów niecierpliwie zamachała ręką. – To Konoweryn nad jeziorem. Widzisz? Widzisz mury na górze i w wodzie?