Выбрать главу

Miasto na kartce papieru odbijało się w jeziorze. Chyba.

– Och. Gdybym mogła wziąć jeszcze kilka lekcji. Moje własne rysunki są takie… nieskładne.

– Ojciec panienki z pewnością zatrudnił najlepszych nauczycieli malunku, jacy są na Południu.

– Tak – wydęcie ust nadało twarzy Małej Kany wyraz rozkapryszonego podlotka – zatrudnił. Ale szlachcianka nie może być pouczana przez byle prostaka, który umie coś tam maznąć pędzlem. To nie jest właściwe.

Mężczyzna uśmiechnął się pobłażliwie i posłał Yatechowi porozumiewawcze spojrzenie. „Kobiety”.

– No, jeśli zostaniecie jeszcze w mieście, panno Genwiro, będę zaszczycony, mogąc panienkę ponownie gościć. A tę wprawkę wyrzucimy. – Jego dłonie zaczęły miąć papier.

Kanayoness pisnęła cienko i wyrwała mu rysunek z rąk.

– Nie, nie, nie! – Przycisnęła go do piersi niczym skarb. – Jest piękny! Zabiorę go i każę oprawić. Naprawdę!

Cofnęła się nieco, jakby w obawie, że mężczyzna wyskoczy z łoża i rzuci się na nią, by odebrać swoje dzieło.

Ten zaśmiał się jednak tylko, i zakłopotany machnął ręką.

– Dobrze już, dobrze. Niech panna zabierze ten rysunek, lecz proszę pamiętać, że to tylko szkic, ledwo kilka muśnięć ołowianym pręcikiem, nic specjalnego.

Dziewczyna starannie złożyła papier i wsunęła go do rękawa szerokiej sukni.

– Wychodzimy. Nie będziemy już męczyć pana barona. – Dygnęła nisko. – Dziękuję, szlachetny panie, bardzo mi pan pomógł. Bardziej, niż pan myśli. Keru’weln, odprowadzisz mnie do domu.

Wyszli obydwoje. Gdy Yatech zamykał za nimi drzwi, baron zamrugał jak ktoś, kto usiłuje sobie o czymś ważnym przypomnieć. Tak. Bez wątpienia Iavva potrafiła zniknąć tak z ludzkich oczu, jak i pamięci.

– Dlaczego? – zapytał, gdy ruszyli korytarzem.

Mała Kana nie zwolniła kroku ani nie obejrzała się przez ramię.

– Gdy uciekasz, starannie zamiataj za sobą ścieżkę. Poza tym… Nie zrozumiesz. A ja nie będę się tłumaczyć z każdej decyzji temu, kto nosi moje miecze. Idziemy.

Rozdział 3

Ocknęła się z płytkiego, niespokojnego, roszącego całe ciało potem snu. Mimo nocnego chłodu było duszno i parno. Jej klitka nie miała więcej niż dwa kroki szerokości, cztery długości i stanowiła wymyślne narzędzie tortur.

Ściany, zbudowane z suszonych w słońcu cegieł, były pozbawione okien czy nawet świetlików, a wąskie drzwi, które zamykały się na dwa skoble, obito od wewnątrz tkaniną. W środku rozgościł się niepodzielnie zapach stęchlizny, kurzu, starego potu i mysich bobków, wypełniający szczelnie przestrzeń i tworzący gęstą jak zupa mieszaninę, którą musiała oddychać. Zapach strachu, a choć Eanassa, jej nowa przyjaciółka, wolała nazywać go zapachem szacunku, był to tak naprawdę odór przerażenia.

Deana nasłuchiwała. Odległe porykiwania osłów, końskie rżenie, parsknięcia wielbłądów, plusk wody w poidłach. Jakaś karawana szykowała się do wymarszu. Znak, że zbliża się świt.

Ubrała się szybko, odmówiła modlitwę i wyszła na zewnątrz, zakładając starannie ekchaar. Dla kogoś wychowanego w afraagrze konieczność nieustannego zasłaniana twarzy wydawała się czymś dziwnym i uciążliwym. W końcu to ziemia Issaram, ta pustynia i wszystkie oazy w promieniu pięciuset mil od gór należały do nich, a tymczasem obcych było tu więcej niż jej rodaków.

Jakaś kuwijska kobieta z dzbanem na głowie i dzieckiem pod pachą minęła ją szybko, pozdrawiając gestem szczupłej dłoni i starannie omiatając wzrokiem własne stopy.

Uprzejmość i strach.

Słońce wzniosło się nad horyzont, malując wszystko kolorami pustynnego świtu. Savandarum to największa oaza w tej części Travahen, ostatnia tak duża przed drogą wprost na południe, w kierunku pierwszego z daeltryjskich księstw, lub na wschód, do Kan’nolet. Tworzyło ją kilka wyrastających z piasku skał, spomiędzy których wypływał strumień. Wokół rosły dwa niewielkie gaje, trochę krzewów i traw. Pośrodku oazy zbudowano kiedyś, w niepamiętnych czasach, kamienny zbiornik o średnicy trzystu stóp, obsadzony daktylowcami i tamaryszkami, głęboki tak, że człowiek mógłby w nim utonąć. Cud nad cudami. Deana pamiętała drogę do oazy i opowieści ludzi z karawany, której towarzyszyła, opowieści, którym nie wierzyła, póki po dziesięciu dniach wędrówki sama nie ujrzała Savandarum: błękitnego oka otoczonego zielonymi rzęsami, mrugającego zadziornie refleksami odbitego światła. Wyzwanie rzucone dziesiątkom tysięcy mil bezwodnego pustkowia. Widząc coś takiego, człowiek zaczynał wierzyć w słowa Wielkiej Matki – „Zawsze jest nadzieja i szansa na odkupienie. Póki oddech wypełnia płuca, a serce tętni krwią”.

W oazie Issaram stanowili mniejszość. Wprawdzie przebywało ich tu pewnie ze dwie setki, lecz obcych, kupców, ich strażników, osiadłych tu na stałe handlarzy i rzemieślników, ich kobiet i dzieci było ze dwa tysiące. Wszyscy oni zamieszkiwali kilka setek chat, szałasów i namiotów, które stały w grupach, obrazując plemienną różnorodność pustynnych ludów.

Mimo iż były to ziemie wschodnich Issaram, Prawo Harudiego mówiło, że źródła na pustyni należą do wszystkich i nikogo nie można od nich odpędzić, jeśli nie popełni zbrodni przeciw krwi lub wodzie. Dlatego każdy, kto dotarł do oazy i przestrzegał panujących w niej zwyczajów, mógł zostać. Pierwsi skorzystali z tego kuwijscy, vostrscy i mavvijscy rzemieślnicy, przedstawiciele nomadów z południowego krańca pustyni. Rymarze, kowale, kilku cieśli i kołodziejów. Karawany idące na południe miały przed sobą Sak Ak Mayid – tysiąc mil piasków i, rozsianych z rzadka, błotnistych źródełek. Karawany wędrujące na zachód czekała Sak On Valla – kamienna pustynia, po której można było wędrować wozami, lecz która jeszcze zazdrośniej niż jej piaszczysta siostra strzegła każdej odrobiny wilgoci. Savandarum stanowiła ostatnią oazę, w której można było podkuć konia, naprawić uprząż, załatać dziurę w beczce i naprawić oś w wozie. Można było też pohandlować, wymienić część towaru, zamienić lub kupić zwierzęta, wynająć więcej strażników, posłuchać plotek o coraz bardziej bezczelnych mavvijskich i cvaalskich rozbójnikach.

Można było odpocząć.

Deana odprowadzała kuwijską kobietę wzrokiem. Młoda, niezbyt ładna, z szerokim nosem i ciemną skórą charakterystyczną dla jej pobratymców. Najpewniej urodziła się w oazie i całe życie spędziła w otoczeniu Issaram, lecz to niczego nie zmieniło. Strach pozostał.

– Nie próbuj – mruknęła w przestrzeń. – Słychać cię z mili, a może nawet z dwóch. Prawdę powiedziawszy, to twoje „skradanie się” – zaakcentowała ostatnie słowa – właśnie mnie obudziło.

Odwróciła się, spoglądając na młodą dziewczynę w białej ta’chaffdzie. Ta jęknęła zawiedziona.

– Nie możesz mi tego cały czas robić.

– Mogę. Gdzie twój ojciec?

– Łowi ryby. Jak zwykle. Dlaczego nie mogę cię podejść?

– Już mówiłam. Jesteś głośna jak ten… słoń. Tak? Jeśli takie zwierzę naprawdę istnieje, rzecz jasna. Jak całe stado słoniów.

– Słoni. I to nie było stado, tylko dwa. Wielkie jak domy. Widziałaś łajno.

No tak. Łajno było… imponujące.

Deana uśmiechnęła się mimowolnie, a Eanassa czekała cierpliwie, stojąc kilka kroków od niej, jasny ekchaar zasłaniał jej twarz, a biała szata, wyraźnie za duża, ściągnięta była w talii ciężkim pasem, obciążonym z prawej strony szablą. Córka starszego oazy walczyła lewą ręką, całkiem nieźle, stoczyły już trzy ćwiczebne pojedynki, ale ciągle brakowało jej cierpliwości i opanowania, niezbędnego, by kontrolować starcie. Zazwyczaj po pierwszych ciosach zasypywała przeciwnika gradem uderzeń, próbując za wszelką cenę wygrać w ciągu dziesięciu uderzeń serca. No ale jak się ma piętnaście lat, niecierpliwość jest grzechem głównym.