Deana udzieliła jej kilku lekcji, trochę z uprzejmości, a trochę – musiała to przyznać sama przed sobą – z próżności. Białe pochwy talherów budziły podziw i szacunek, ojciec Eanassy sam zgłosił się do niej z prośbą, czy nie pokazałyby jego pierworodnej kilku technik. Dziewczyna wychowywała się w oazie i większość Issaram, których spotykała, to byli strażnicy karawan, wśród których rzadko trafiał się prawdziwy mistrz. Ćwiczebne pojedynki obu kobiet gromadziły zazwyczaj spory tłumek ciekawskich, co również mile łechtało próżność Deany.
Były prawie tak popularne jak słoniowe łajno.
Słonie. Na Łzy Matki, spóźniła się dzień, tylko dzień, i mogłaby je zobaczyć. Przez ostatnie trzy dni, odkąd tu przybyła, nie słyszała o niczym innym, tylko o nich. Wracająca do domu karawana z Białego Konoweryn miała w swoim składzie dwa słonie. Już samo przeprowadzenie ich przez pustynię w drodze na północ, do Meekhanu, było wyczynem godnym pieśni, lecz zabieranie z powrotem, w tysiącmilową wędrówkę na południe, zakrawało na szaleństwo. Plotka – a trudno o bardziej rozplotkowane miejsce niż położona pośrodku pustyni oaza – mówiła, że konowerski książę wysłał te zwierzęta w podarunku meekhańskiemu cesarzowi, ale jego posłańcy odbili się od gór. Przyprawy, jedwab, kamienie szlachetne i kość słoniowa mogły przebyć Anaary na grzbietach ludzi, osłów i mułów, ale nawet Issaram nie znali drogi, którą szare giganty zdołałyby się przedostać na drugą stronę.
Ojciec Eanassy dziwił się, dlaczego wracający posłowie zabrali słonie ze sobą, zamiast, jak nakazywałby rozsądek, zabić je lub porzucić gdzieś na pustyni. Ale w oazie panowało niepisane prawo, by nie zaglądać obcym pod ekchaar, więc powściągnął ciekawość, czego nie można było powiedzieć o jego pierworodnej. Eanassa zaprzyjaźniła się, jeśli można tak nazwać upicie kogoś daktylowym winem, z jednym z karawanowych strażników i uraczyła już Deanę kilkoma rewelacjami.
Konowerczycy uważali słonie za zwierzęta szczególne, niektórzy nawet za święte, porzucenie ich lub zabicie ściągnęłoby na głowy wszystkich członków karawany przekleństwo, a głowę jej przywódcy ściągnęłoby z karku – opowiadał jej mężczyzna. Dlatego wydają tu fortunę na wozy, beczki z wodą, zapasy paszy i zamiast powędrować wprost na południe, będą się tłukli po Sak On Valla, kierując się na wschód w stronę Morza Białego. Bo tylko po tej kamienistej, przeklętej przez bogów – z samym Agarem od Ognia na czele – wyżynie przejadą wozy, które będą wiozły wodę dla słoni. Zresztą tak tu przyjechali, prawda? A potem powędrują wzdłuż oceanu, gdzie łatwiej o źródła. I w ten sposób dotrą do domu dwa miesiące później, niż planowali, i lepiej żeby moja baba trzymała kolana ściśnięte, bo jak tym razem usłyszę od sąsiadów, że… praszam panienko, nie uraziłem?
Dziewczyna opowiedziała jej to już ze trzy razy, naśladując szorstki, południowy akcent, którym strażnik kaleczył meekh, odgrywając też jego pijackie kiwanie się na boki. A potem zawsze wyrażała nadzieję, że jeśli Deana wyruszy za dwa dni, jak planuje, to może nawet doścignie słonie i konowerską karawanę. Tak właśnie mówiła. Słonie i karawanę.
No cóż. Kuliste łajno wielkości ludzkiej głowy będzie miejscową atrakcją co najmniej przez najbliższe dziesięć lat.
Minęła je grupka dzieci, z których każde miało wielkie uszy wyplecione z trawy i kawałek sznurka uwiązany pod nosem. Pędziły przed siebie, porykując dziko.
A może nawet przez dwadzieścia lat.
Deana zerknęła na młodszą dziewczynę.
– Poranna lekcja?
– Myślałam, że już nie zapytasz.
*
Skończyła lekcję po dwu kwadransach. Poranek, gdy słońce ledwo zerka na świat jednym, rozespanym okiem, to najlepsza pora na ćwiczenia. Człowiek jest wypoczęty, ciało z radością przyjmuje wysiłek. Eanassa uczyła się szybko, dziś wytrzymała prawie kwadrans, nim rzuciła się do tego swojego szaleńczego ataku. Deana rozbroiła ją raz, potem drugi, potem zaś spokojnie pokazała, jak się to robi, i pozwoliła sobie wyłuskać broń z ręki. Ważne, by dziewczyna pamiętała, że to tylko ćwiczenia.
Gdy zakończyły lekcję, Deana odwróciła się do starszego brodatego mężczyzny w błękitnym stroju i turbanie, który od dłuższej chwili nie spuszczał z niej wzroku. San Laweri miał na sobie podróżny płaszcz oraz ciężki tulwar i kilka sztyletów za pasem, co wskazywało, że jest gotów do wyruszenia z oazy.
– Awyssa – powitał ją tradycyjnym tytułem.
Do licha, nawet on, mężczyzna, który mógłby być jej ojcem, zachowywał pełen szacunku dystans.
– Onoled. – Odpowiedziała na jego pozdrowienie uprzejmym ukłonem, wsuwając talhery do pochew. – Mieliśmy wyruszyć za dwa dni.
Dowódca strażników karawany pokiwał głową.
– To prawda, lecz właśnie przyszła wieść, że agaty i jaspis, na które czekamy, nie dotrą. Więc wyruszamy natychmiast, gdy tylko załadujemy towar na wielbłądy.
– Dobrze, będę gotowa.
Mężczyzna ukłonił się i poszedł w stronę karawanseraju, gdzie trwał już ruch.
Eanassa westchnęła ciężko za jej plecami.
– Już? Już odjeżdżasz? A ja chciałam dzisiaj ugotować dla ciebie kolację.
Deana odwróciła się. Nie potrzebujemy odsłaniać twarzy, by dało się odczytać nasze emocje, pomyślała. Całe ciało dziewczyny mówiło o rozczarowaniu i zawiedzionej nadziei.
– Na pewno byłaby pyszna. Ale widzisz, jak to bywa, jaspis nie dotarł. Pozdrów ojca ode mnie i mu podziękuj.
Złożyła dłonie.
– „Niech Pani na Złotym Tronie ma w opiece ciebie i twój ród. Niech wspomaga twych przyjaciół i napełnia strachem serca wrogów. Niech dusza, którą nosisz, dołączy do duszy plemienia, by oczekiwać na odkupienie”.
Pierworodna starszego oazy skłoniła się formalnie.
– „Z Dłoni pochodzisz, Dłoń cię tu przywiodła, Dłoń pokieruje dalej. Odejdź w pokoju, wróć, kiedy zechcesz”.
Kendet’h regulował każdą sprawę, był klamrą spinającą każdą rzecz, dzień z nocą, sen z przebudzeniem, pierwszy krzyk dziecka z ostatnim oddechem starca. Także powitanie z pożegnaniem. Po tych słowach dalsze nie były już potrzebne.
Karawanseraj oazy stanowił zespół czterech budynków ogradzających spory plac, na którym zazwyczaj gromadzono zwierzęta. Część budowli, zwrócona do środka, miała szereg nisz, w których odpoczywali ludzie. Zewnętrzne ściany wyposażono w strzelnice i furtki wypadowe. Napady na oazy zdarzały się wyjątkowo rzadko, ale się zdarzały. Takie miejsca jak Savandarum były niczym perły w morskich głębinach, gromadziły bogactwa czasem przerastające zawartość skarbca małego księstwa, a o ludziach można powiedzieć jedynie to, że na brzęk złota zapominają o zdrowym rozsądku, więc solidne mury i zapas strzał gwarantowały mieszkańcom oazy spokojniejszy sen.
Na wewnętrznym dziedzińcu stało około dwudziestu wielbłądów, stanowiących trzon karawany. Towarzyszyły im też mały tabun koni i cztery wozy, przewożące głównie beczki z wodą. Z rzadka rozsiane na Sak On Valla źródła bywały kapryśne i niestałe, potrafiły zniknąć na całe miesiące. Większość towarów niosły wielbłądy, a Deana, zgodnie ze zwyczajem, nie pytała, co jest w skrzyniach i pakach, doceniając uprzejmość onoleda. To on – jako dowódca strażników karawany – zgodził się, by im towarzyszyła, a w takich sprawach miał więcej do powiedzenia niż kupcy, którzy go wynajmowali. To on odpowiadał za bezpieczeństwo na szlaku i choć towarzyszyło im dziesięciu Issaram z plemienia g’wersów oraz kilkunastu ciemnoskórych kuwijskich łuczników, to tylko głupiec zlekceważyłby korzyści, jakie daje towarzystwo mistrzyni miecza. Deanie zaproponowano nawet miejsce w siodle, lecz uprzejmie odmówiła. Uwzględniając jej umiejętności jeździeckie, bardzo szybko straciłaby szacunek laagha.