Gdy dotarła do karawanseraju, issarscy strażnicy powitali ją kilkoma uprzejmymi ukłonami, lecz żaden się nie odezwał. Była awyssą – poszukującą, wędrowała do Kan’nolet, oazy położonej pośrodku Sak On Valla, gdzie dwa i pół tysiąca lat temu Harudi zaczął nauczać Issaram o Prawach i wskazał im drogę do odkupienia. To do niej należała decyzja, czy ma ochotę na towarzystwo i rozmowę, czy woli spędzić podróż, medytując i modląc się.
Oto ścieżka, na którą wypchnęła ją decyzja starszyzny afraagry. Ona, Deana d’Kllean, i Kens h’Lenns, ostatni z synów Lengany, mieli wziąć ślub, tylko po to, by mogła urodzić dwoje dzieci, które trafiłyby następnie do rodu h’Lenns. Potem, gdyby chciała, Deana mogłaby odejść i wrócić do swoich. Krew za krew, dwie dusze za dwie dusze. Wnuczęta miałyby uśmierzyć gniew tej szalonej wiedźmy, pozwolić w jej sercu znaleźć drogę do przebaczenia i wyrwania się z okowów nienawiści.
Deana widziała oczy Lengany w czasie ogłaszania decyzji starszyzny oraz wtedy, gdy opuszczała afraagrę. Wnuki mające ćwierć meekhańskiej krwi nie przeżyłyby pod opieką matrony choćby jednego dnia. Ran, które starsza kobieta miała w duszy, nie da się wyleczyć dziecięcym gaworzeniem.
A poza tym…
Na litość Pani, musiała przestać to ukrywać przed samą sobą.
Myśl, że średni syn Lengany miałby wejść do jej pokoju, w jej życie, wejść w… nią, że miałaby zostać sprowadzona do roli ruchomego łona, w którym ten bękart zasieje swoje nasienie… Że urodzi dzieci tylko po to, by oddać je w ręce chorej z nienawiści suki lub by znosić obelgi i upokorzenia ze strony Lengany i podporządkowanych jej kobiet, jeśli zostanie ze swym „mężem”, a przecież by została, bo nikt nie odda własnej krwi na zatracenie. Lecz czy potrafiłaby je pokochać, tak naprawdę, wiedząc, że poczęto je nie z miłości, namiętności czy pragnienia posiadania dzieci, tylko z wyroku kilku starców szukających sposobu na zapobieżenie międzyrodowej wojnie? Chciała założyć ślubny pas, mieć dzieci, chciała spotkać mężczyznę, któremu spojrzy w oczy i wyszepcze małżeńską przysięgę, „Nasze dusze się odnalazły”, chciała tego wszystkiego, ale nie w taki sposób.
Wybrała więc wygnanie, które odraczało wykonanie wyroku aż do czasu jej powrotu. Nikt nie mógł jej tego zabronić, Prawa Harudiego były w tym przypadku jasne, pielgrzymka stawiała ją ponad wyrokami i wszelkimi zwyczajami. Deana odnosiła zresztą wrażenie, że większość starszyzny przywitała jej decyzję z zadowoleniem, tak naprawdę było to dla afraagry lepsze rozwiązanie. Deana usuwała się z jej życia, znikała sprzed oczu Lengany, nie było już powodu do nienawiści. Cały czas próbowała też zapomnieć o tym, że gdy się pakowała, nawet spora część jej własnego rodu nie wyglądała na zmartwionych z powodu takiego obrotu spraw. Ostatnie miesiące, śmierć, która zagościła w afraagrze… Niektórzy mogli ją o to oskarżać.
Szczerze mówiąc, odchodziła z poczuciem ulgi, zabierając tylko odzież na zmianę, broń i pas pielgrzyma, czarny, symbolizujący Otchłań, którą trzeba przebyć, by doznać Przebaczenia. Ten pas otwierał jej drzwi we wszystkich afraagrach, uchylał poły wszystkich namiotów i znajdował miejsce w każdej karawanie, z którą wędrowała. On i białe pochwy talherów, oczywiście.
Wdrapała się na jeden z wozów. Przewodnik karawany uniósł zieloną witkę, zakręcił nią nad głową. Wielbłądy parsknęły, potrząsnęły kudłatymi łbami, konie zadrobiły niecierpliwie. Czekało ich całe dziesięć dni drogi.
Rozdział 4
Kamana przywitała go usłużnie otwartą bramą, smrodem z fosy, w której woda zmieniła się w paskudny szlam, i ponurymi spojrzeniami miejskich drabów. Altsin pozdrowił ich uniesieniem dłoni. Większość miejscowych stanowili matriarchiści, więc w zamian dostał nieznaczne ukłony. Mnichów szanowano w mieście, a choć wielkość klasztoru wyraźnie dźgała pod żebro miejscowych kupców, nikt nie próbował ich stąd wyrugować. Dobre kontakty i wyraźny mir, jakim przeor Enroh cieszył się wśród miejscowych plemion, warte były więcej niż zakonne budynki, nawet w mieście, w którym każdy jard powierzchni kosztował sto orgów i wciąż drożał.
Otulony cegłami Kamień Graniczny błysnął bielą w murze jakby na przypomnienie, kto rządzi na wyspie.
Kamana była największym miastem na Amonerii, jedynym, gdzie Seehijczycy pozwalali przybijać statkom i zezwolili wybudować port. Pozostałe próby założenia jakichś przyczółków handlowych na wyspie uleciały w niebo wraz z dymem płomieni. Od lat mittarczycy, ponkeelańczycy i mieszkańcy innych handlowych centrów zachodniego wybrzeża kłócili się zażarcie o to, kto właściwie założył miasto, jakby ta wiedza dawała im jakiekolwiek korzyści. Ponieważ początki Kamany sięgały czasów sprzed powstania Imperium, Altsin podejrzewał, że zbudowała ją jakaś garstka desperatów uciekających przed religijnymi wojnami targającymi kontynentem.
W tej chwili, z trzydziestoma tysiącami mieszkańców, nie imponowała wielkością, ale jej rozwój wstrzymywały Kamienie Graniczne – osiemdziesiąt sześć białych głazów, którymi Seehijczycy zaznaczyli teren, jaki miasto może zająć. Kamienie już lata temu wkomponowano w mury miejskie i jeśli nawet komuś z Rady przychodziło do głowy, by sprawdzić, czy dawne umowy wciąż obowiązują, kości grzechoczące na Białej Plaży dość szybko sprowadzały go na ziemię. Miejscowe plemiona nie lubiły żartów z takich rzeczy.
Ledwo znalazł się za bramą, połknęły go wąskie uliczki, a kilkupiętrowe budynki wyrosły nad głową. Miasto się dusiło, mury ściskały je żelazną obręczą, a nie mogąc się za nie wylać, uciekało w jedyną dostępną stronę – ku górze. Poszczególne piętra kamienic dobudowywano coraz szersze, wykorzystując miejsce, jak tylko się dało, więc o ile przy ziemi zabudowę oddzielała solidna piętnastostopowa brukowana ulica, w sam raz by dwa wozy mogły się minąć bez przeszkód, o tyle na wysokości piątego piętra można było przejść między budynkami, dając po prostu lekkiego susa. Jeszcze jedno albo dwa piętra i dachy się ze sobą zetkną, a ulica zamieni w tunel. Oczywiście jeżeli pewnego pięknego dnia całość się nie zawali.
Miejscowi mistrzowie murarscy osiągnęli absolutną perfekcję w stawianiu coraz cieńszych i lżejszych ścian, lecz nawet oni nie byli cudotwórcami – w ciągu ostatniego roku pod gruzami trzech budynków zginęło ponad pięćdziesięciu ludzi. Rada Kamany od lat starała się wprowadzić ograniczenie w budowaniu kolejnych pięter, lecz póki zasiadali w niej właściciele sporej części miejskich kamienic, póty podobne prawo nie miało szans na uchwalenie. Poza tym każde dodatkowe piętro to warsztaty, manufaktury i składy handlowe, będące niczym wymię mitycznej Wantyjskiej Kozy, dające przy każdym pociągnięciu garść pereł. A tylko głupiec zrezygnuje z czegoś, co można opodatkować.
Monopol na handel z całą wyspą – cyną, miedzią i srebrem, bursztynem, futrami, miodem oraz bezcennym, używanym do budowy statków drewnem, w tym słynnym anuhijskim czerwonym dębem – sprawiał, że jak powiadano, w Kamanie nawet bruk był ze złota. Każdy ród kupiecki, każda gildia, każde przybrzeżne miasto starało się umieścić tu swoich przedstawicieli.