Pieniądze przyciągały ludzi, ludzie przyciągali kłopoty, kłopoty przyciągały złodziei, bandytów, przemytników i inne szumowiny. Liga Czapki od lat miała w Amonerii swoich rezydentów, handlujących wszystkim, od skradzionego bursztynu po informacje. Bo wiedza, który statek ma pełną ładownię, co wiezie i gdzie będzie płynął, warta była dla pirackich kapitanów czwartą część łupów.
Altsin potrafił nawiązać kontakt z ludźmi Ligi, lecz przez pierwsze miesiące wolał obchodzić ich z daleka. Nigdy nie wiadomo – Gruby mógł być wprawdzie nieświadomy jego roli w rzezi na dachach PonkeeLaa i w wyrżnięciu Prawych hrabiego Terleacha, ale zakładanie, że CetronbenGoron tego nie wie, było jak proszenie rekina, by pozwolił się pogłaskać po języku, w nadziei, że nie jest głodny. A gdyby wiedział, to co? Odpowiedź na to pytanie kryła się w rzucie monetą, której awers miał sztylet zabójcy, a rewers garotę. Anwalar nie dopuściłby do tego, by ktoś taki jak Altsin chodził spokojnie po świecie. Dokładnie z tych samych powodów, dla których sięgnął po władzę nad Ligą i stanął do walki z hrabią. Bo czuł się za ten świat odpowiedzialny. No dobrze, może nie za cały świat, tylko za PonkeeLaa i Ligę, ale dla Grubego miasto było światem, prawda?
Dlatego pierwsze dni Altsin spędził, nasłuchując plotek o ludziach, za których głowy anwalar wyznaczył cenę. I dopiero gdy nabrał pewności, że nie ma go wśród nich, mniej więcej dwa miesiące temu spotkał się z niejakim Severem Rają, który przewodził ludziom Ligi w Kamanie. Raja, stary pirat i korsarz, przyjął go ostrożnie, lecz gdy Altsin wykazał się wystarczającą wiedzą o Cetronie, by nie było wątpliwości, że jest jego człowiekiem, poczęstował winem i obiecał pomoc. Za odpowiednią opłatą, oczywiście. Zresztą sytuacja była wciąż napięta, echa wydarzeń w PonkeeLaa dotarły do Kamany już jakiś czas temu, ale były to echa odległe i zniekształcone, więc lojalność miejscowych w stosunku do Ligi Czapki stała pod lekkim, leciuteńkim znakiem zapytania. Takim na osiem cali dobrej stali między żebrami, jak powiadało złodziejskie przysłowie.
Wkrótce wszystkiego się dowie. Obiecał Raji dwieście orgów za informacje o Aonel, zapłacił jedną trzecią jako zaliczkę i dziś rano dostał zaproszenie na spotkanie. Miało się ono odbyć w kamienicy Raji, między ludźmi, co nie wróżyło źle, bo nikt rozsądny nie popełnia zabójstwa we własnym domu, a na dodatek w przekazanej wiadomości herszt Ligi kazał mu przynieść resztę pieniędzy, co też zapowiadało się dobrze. Może po prostu okazał się uczciwym złodziejem i naprawdę znalazł jakiś ślad po tej cholernej seehijskiej wiedźmie.
No cóż, zobaczy się.
Wrócił myślami do Białej Plaży.
Bracia Gennar i Lonnar z Weyrhów, którzy dowodzili najazdem Nesbordczyków, skierowali swoje osiemset długich łodzi pod miasto i zażądali otwarcia bram. Łaskawie zaproponowali, by wszyscy, którzy chcą odejść, mogli opuścić Kamanę, zabierając tyle majątku, ile zdołają unieść, i gwarantowali nietykalność każdemu rzemieślnikowi, który zdecyduje się zostać. Złodziej myślał czasem nad tym, co zostałoby z miasta, gdyby spełniło żądania morskich piratów, którym tak naprawdę chodziło nie tyle o bajeczny łup, ile o bazę wypadową do dalszych podbojów. Na wyspach Morza Awyjskiego robiło im się ciasno, a Amoneria kusiła bogactwem, łagodnym klimatem oraz słabością, wynikającą z podziału władzy na wyspie między dziesiątki skłóconych plemion i klanów zaplątanych w zabójczą sieć wzajemnych wojen, rodowych zemst i niekończących się porachunków. Nic, tylko przypłynąć i brać jak swoje.
Powinni się zastanowić, dlaczego nikt wcześniej nie podbił tej wyspy.
Dwadzieścia lat temu Kamana odmówiła, cechy stanęły na murach, fosa wypełniła się pierwszymi trupami.
A potem z głębi lądu przyszła mgła.
Wielu było takich, którzy chętnie opowiadali o tej bitwie, a ich historie mroziły krew w żyłach. Ponoć mgła rozpuszczała ludzką skórę, oślepiała i paraliżowała Nesbordczyków; ponoć kryła, jak opary z Uroczysk, demoniczne potwory, które rozrywały najeźdźców na sztuki i wysysały im żywcem szpik z kości. Podobno nesbordzcy czarownicy nie potrafili jej rozpędzić, bo mgła była tak naprawdę emanacją seehijskiego plemiennego boga, o którym tubylcy niechętnie rozmawiali i który żywcem pożarł morskich rabusiów.
Przeor Enroh, zapytany o te opowieści, uśmiechnął się tylko i wyjaśnił, że mgła pojawia się kilka razy do roku, wraz ze zmianą kierunku wiatrów wiejących nad oceanem. Gdy ciepłe powietrze znad gorących bagien dociera nad morze i zderza się z zimną, poranną bryzą, wał mgły może mieć sto stóp wysokości i wygląda jak wielka pierzyna, którą Łaskawa Pani przykryła kawałek wyspy. Opar jest gęsty jak mleko i trzeba by stu potężnych magów, żeby go wtedy rozpędzić. Jak łatwo się domyślić, Seehijczycy potrafią przewidzieć jego nadejście.
Uderzyli o świcie, siły trzydziestu plemion zjednoczonych w kameluuri. Nie mieli więcej wojowników niż najeźdźcy, lecz walczyli na swoim terenie. Nie pozwolili Nesbordczykom ustawić ściany z tarcz, zza której łucznicy masakrowaliby lżej opancerzonych tubylców. Pozbawili ich oczu, rozbili na małe oddziały i odcięli od plaży i statków, na które resztki północnych żeglarzy próbowały się wycofać. I wybili do ostatniego człowieka.
Gdy świątobliwy starzec o tym opowiadał, oczy świeciły mu się żywo, a ruchy nabierały niespodziewanej precyzji. Zamiast zakonnika pojawiał się żołnierz, a nawet więcej, oficer. To była wiedza, której Altsin złodziej nie mógł mieć, lecz Altsin głupiec opętany przez boga już tak. Aż się prosiło o pytanie, gdzie Enroh służył i jakie życiowe wiatry zagnały go między łaskawe dłonie Wielkiej Matki.
Zrobił unik i nie zapytał.
Potem przeor pochylił głowę i opowiedział, jak niedobitki nesbordzkiej armii, desperaci w grupkach po kilku–kilkunastu ludzi, podchodzili pod mury i rzucając broń, błagali, by wpuścić ich do miasta. Kamana odmówiła, być może ratując własne istnienie. Bo gdyby nie stawiła oporu najeźdźcom albo udzieliła im schronienia, Seehijczycy najpewniej by ją unicestwili.
I nie byłby do tego wcale potrzebny szturm na mury: wystarczyłoby tylko przerwanie szlaków kupieckich, wyrżnięcie wszystkich karawan, które ośmieliłyby się wyjść za mury, odcięcie Kamany od powietrza, jakim był dla niej handel, a los miasta byłby przesądzony. Mogłoby się utrzymać jakiś czas, sprowadzając żywność morzem, lecz po co? Miasto istniało dla wymiany towarów z miejscowymi plemionami. Bez tego było niczym.
Altsin pogrążył się głębiej w półmroku ulicy. Na dole sklepy, nad nimi warsztaty, na samej górze mieszkania, gdzie w pokoiku o wymiarach dziesięć stóp na dwanaście gnieździło się sześciu, a czasem i ośmiu ludzi, śpiących na piętrowych pryczach niczym żołnierze w koszarach. Ale znosili to bez skargi, w Kamanie niewielu chciało zamieszkać na stałe – ściągano tu z kontynentu, by pomieszkać kilka lat, harując od świtu do zmierzchu, i wrócić w rodzinne strony z kilkoma sakiewkami wypchanymi złotem.
Pod warunkiem że kamienica nie zawali ci się na głowę.
Altsin wyszedł na jeden z czterech placów targowych, który na pierwszy rzut oka wydawał się wręcz nieprzyzwoicie rozległy, ale po bliższym przyjrzeniu się okazywało się, że ma ledwo kilkadziesiąt kroków w każdą stronę. To właśnie w takich miejscach zaopatrywali się wędrowni sprzedawcy szybkich posiłków, przedstawiciele profesji jedynej w swoim rodzaju, których złodziej zobaczył po raz pierwszy właśnie tutaj. Ich wózki jeździły później ulicamitunelami, turkocząc po bruku, a właściciele sprzedawali wprost przed wejściami do sklepów gorące polewki, placki z grzybami, boczkiem lub owocami morza, rozcieńczone wino i inne specjały, którymi człowiek mógł napełnić brzuch w czasie krótkiej przerwy w pracy. Tak żyła większość miasta, śpiąc w tłoku niczym skazańcy, harując bez przerwy i jedząc byle co z ruchomych straganów.