Minął targ, obojętny na ścigające go obietnice najświeższych w mieście ryb i wołowiny, co to jeszcze o świcie muczała, i ruszył w stronę klasztoru. Mimo że nie złożył ślubów posłuszeństwa, a przeor nie miał nad nim żadnej formalnej władzy, Altsin znał swoje obowiązki. Poza tym lepiej się nie wyróżniać. Zbliżał się wieczór, musiał jeszcze wyplewić grządkę cebuli, nakarmić kozy, pozamiatać dziedziniec, wziąć udział w modlitwach o zmierzchu. Potem czekała go skromna kolacja w klasztornej jadalni, zmywanie naczyń w kuchni i, jeśli pamięć go nie myliła, trwający do północy obchód ulic. Kamana też miała swoich ubogich, żebraków, bezdomnych i dziwki.
Ci, którym się nie poszczęściło, lądowali na bruku – jak w każdym mieście – mając za poduszkę desperację i bezradność za koc, a nazwa zgromadzenia, Bracia Nieskończonego Miłosierdzia, zobowiązywała. Złodziej nie wiedział, jak to jest w innych zakonach, w PonkeeLaa napatrzył się na sukinsyństwo i obłudę kapłanów wszelkich bogów, lecz tutaj przeor podchodził poważnie do zaleceń swojej wiary.
Mnisi co noc wychodzili trójkami na miasto, niosąc chleb, suszone ryby oraz garnki z polewką, owinięte w grube pledy, by dłużej trzymały ciepło. Rozlewali tę polewkę w wyszczerbione miski trzymane w drżących dłoniach, łamali chleb i ryby, opatrywali rany, czasem, w wyjątkowo zimne noce, zabierali zziębniętych do klasztoru. Altsin wychodził na nocne prace co kilka dni i prawdę powiedziawszy, nie miał nic przeciwko temu. Wspomógł klasztor hojnym datkiem i wolał, żeby pieniądze szły na coś takiego niż na złocone obicie krzesła przeora. Sam zbyt dobrze pamiętał, jak to jest siedzieć w mroku śmierdzącego zaułka z nadzieją, że popiskujący szczur wejdzie w zasięg kija.
Pamiętał smak takich szczurów, patroszonych złomkiem noża znalezionego na śmietnisku i pieczonych na garści szczap wyrzuconych przez morze. Gdyby Gruby nie przyuważył go pewnego dnia na ulicy… no dobrze, gdyby Altsin nie próbował Cetrona okraść i nie został przyłapany, mógłby nie dożyć dwunastego roku życia. Może dlatego dziś lubił te nocne wędrówki zakonników, było w tym coś… cholera jasna, nie znajdował lepszego określenia, coś dobrego. Napełnić żołądek głodnego, napoić spragnionego, opatrzyć rannego… I – to już był jego osobisty wkład – wrzucić do drewnianej miski kilka miedziaków albo oberżniętego dziesiątaka. Podobno nie powinno się żebrakom dawać pieniędzy, bo wydają je na tanie wino, ale na jaja Bliźniaka Mórz, to były jego pieniądze i jeśli mógł dzięki nim komuś ulżyć, to wara od tego wszystkim mądralom. Zwłaszcza takim, którzy nigdy nie chodzili nocą po zaułkach kamańskiego portu.
Dziś po zachodzie słońca miał wyjść w towarzystwie brata Naywira i brata Domaha. Przynajmniej nie będzie nudno.
Rozdział 5
Studnia była pusta. San Laweri zaklął paskudnie. Deana kątem oka zauważyła, jak jeden z towarzyszących im Issaram skinął do towarzyszy, rzucił kilka przyciszonych słów i czterech z nich znikło między skałami. Przy poprzednim suchym wodopoju zrobili tak samo. Postanowiła, że później spróbuje się dowiedzieć, czego szukali, teraz oparła się o wóz, kryjąc w cieniu, z rękoma mimowolnie pieszczącymi rękojeści talherów. Czuła się, jakby ktoś właśnie patrzył na nią wzdłuż bełtu kuszy.
Od trzeciego dnia podróży wiedzieli, że coś jest nie w porządku.
Źródła na szlaku były osuszone. Wszystkie sześć. Kamienne niecki, wyżłobienia między skałami, sadzawki otoczone kręgiem starannie ułożonych kamieni. Wszędzie sucho jak w ustach tysiącletniego trupa leżącego wśród piasków Travahen. Co prawda przed nimi wędrowali tędy Konowerczycy i ich słonie, ale w ciągu kilku dni wodopoje powinny się choć częściowo napełnić. Poza tym na pustyni nigdy nie opróżniano źródeł do samego dna, woda mogła uciec w głąb ziemi i już nie wypłynąć. Jeśli konowerska karawana tak zrobiła… Ale nie, mieli miejscowych przewodników i znali prawa pustyni. Poza tym wędrowali z własnymi zapasami.
Nie. Coś było bardzo, ale to bardzo nie tak. W dwóch miejscach najwyraźniej próbowano pogłębiać źródła, wał żwiru otaczający sadzawki był zbyt świeży, więc wyglądało na to, że poprzednia karawana też nie natrafiła na wodę. Ale mimo wszystko poszła dalej. No cóż, w połowie trasy czekało Oko Pani, głęboka na trzysta stóp studnia, wykopana w żywej skale dwa i pół tysiąca lat temu na polecenie samego Harudiego. Znaki na kamiennym ocembrowaniu zostały wytarte przez wiatr i nieskończoną liczbę dłoni gładzących je z czcią. Głosiły, że „Studnię wykopano na polecenie Harudiego w roku dwudziestym i pierwszym po Objawieniu, gdy prowadził swoich Wiernych przeciw Samondejczykom”. Legenda mówiła, że ta studnia nigdy, przenigdy nie wysychała, przynajmniej Deana – a była przecież w rodzie Pieśniarką Pamięci – nie słyszała o tym, by Oko Pani poskąpiło swoich łez dla wędrowców. Aż do dziś.
Sama nie mogła w to uwierzyć, lecz wiadra spuszczane po wodę wyciągano bez śladu wilgoci, rzucony do środka kamień nie odpowiadał pluskiem. Czarny otwór zdawał się z nich drwić.
Mocniej oparła się o burtę wozu, czując, że się zakołysał. Niedobrze. Jeszcze dwa dni temu nawet by nie drgnął. Ich zapasy wody skurczyły się już o trzy czwarte, liczyli przecież na pustynne źródła, a teraz przed nimi zaczynała się trudniejsza, wyżynna część Sak On Valla. Teren niemal bez przerwy się wznosił, zwierzęta będą się bardziej męczyć i więcej pić. Wielbłądy pewnie wytrzymają, ich garby jeszcze wypełniał tłuszcz, lecz konie, te pod wierzch i te ciągnące wozy, padną w połowie drogi. O ludzi martwiła się najmniej, znała opowieść o desperacie, który mając tylko mały bukłak wody, wędrował przez pustynię dwanaście dni.
Nieodmiennie ubrany w ciemne błękity, San Laweri odszukał ją wzrokiem i gestem zaprosił bliżej. Stał przy studni w towarzystwie Ganwesa h’Narwi, dowodzącego issarskimi strażnikami, i ciemnego kapitana kuwijskich łuczników, który kazał się nazywać Gałązką.
– Mamy kłopot, awyssa – rzucił krótko Kuwijczyk.
– Mam oczy. I rozum za nimi. Co chcecie zrobić?
Issaram chrząknął, poruszył barkami, aż rękojeści yphirów podskoczyły o cal.
– Już mówiłem, ale powtórzę… Możemy iść naprzód, nocami, kryjąc się przed słońcem… Jeśli znajdziemy wodę… konie przeżyją… Jeśli inne źródła będą suche… możemy konie zabić, przenieść resztę wody na wielbłądy, towar ukryć i wrócić po niego później… Gdy dotrzemy do Kan’nolet…
Deana zdążyła się już przyzwyczaić, że Ganwes zazwyczaj szarpie się ze słowami, wyrzuca je z siebie w krótkich salwach, robiąc znaczące przerwy, a na dodatek szepcze, jakby zdradzał wszystkim wielkie tajemnice.
Ale jego plan był dobry. Desperacki, ale dobry, bo dawał wszystkim szansę na przeżycie. Był tylko jeden problem.
– Te konie to towar. – Przewodnik karawany wydął wargi, starł palcem kilka kropli potu, które wymknęły się spod błękitnego turbanu. – Taki sam jak kamienie w skrzyniach. W Kan’nolet czeka na nie kupiec.
– Dziwne słowa… słowa handlarza, a nie przewodnika… Masz udziały w tej karawanie?
Issaram trafił w sedno, ale onoled nie wyglądał na zawstydzonego.
– Wielu ludzi ma. Ja też. A zatem, jakieś inne propozycje?
Zamaskowany wojownik wymruczał kilka zdań w dialekcie wschodnich Issaram.
– Co mamroczesz?
Rękojeści mieczy znów podskoczyły o cal. „Nieważne”.
– To stare powiedzenie, onoled. – Deana uśmiechnęła się pod ekchaarem. – Stare, ale mądre. Znaczy mniej więcej: „Travahen lubi grać w kości – kośćmi głupców i ludzi pazernych”. On ma rację. Jeśli pójdziemy nocami, może uda nam się zyskać dzień lub dwa, lecz jeśli kolejne źródła na trasie wyschły, będziemy w końcu musieli zabić konie. Ale my i wielbłądy dotrzemy do oazy. Możemy też zawrócić, również wędrując nocami. Droga do Savandarum jest szybsza i gdybyśmy zaczęli już teraz oszczędzać wodę, pewnie doprowadzimy wszystkie zwierzęta na miejsce. Potem możesz wziąć więcej wozów z zapasami i spróbować jeszcze raz. Oczywiście to kosztuje.