Выбрать главу

Ciemne oczy zmierzyły ją gniewnym spojrzeniem.

Onoled – postarała się, by tym razem usłyszał w jej głosie delikatne napomnienie. – To nie jest moja wina. Ani twoja, ani nikogo z karawany. To Travahen… Ona daje i odbiera wodę, otwiera się i zamyka przed ludźmi. Możesz zaryzykować utratę zwierząt, wędrując na wschód, lub stratę pieniędzy i czasu, wracając na zachód. Moja pielgrzymka może poczekać… Reszta zależy od ciebie.

Złagodniał i niespodziewanie uśmiechnął się lekko.

– Wybacz, awyssa, to mądre słowa, które powinny tu paść, zanim padły inne.

Ciemnoskóry kapitan łuczników skrzywił się, ale nie odezwał.

– I masz rację. – Brodaty mężczyzna odetchnął głęboko. – To moja decyzja. Jest popołudnie, do zmierzchu zostało kilka godzin, mieliśmy tu rozbić obóz i odpocząć, więc tak zrobimy. O zmroku powiem wam, czy idziemy dalej, czy zawracamy. Odpocznijcie, najpewniej tak czy inaczej będziemy wędrować całą noc.

Deana poczuła, że ktoś jej się przygląda. Onoled patrzył gdzieś przed siebie, Gałązka z uwagą oglądał czubki butów. Przeniosła wzrok na Ganwesa. Skinął głową.

Dwa kwadranse później chrząknął pytająco przed jej namiotem. Dwie płócienne płachty zapewniały odrobinę prywatności, pozwalały zdjąć na chwilę ekchaar, obmyć twarz naparstkiem bezcennej wody, ukoić pragnienie. Zaprosiła go do środka, wszedł i usiadł naprzeciw, nie odsłaniając oblicza. Czuła… wiedziała, że bada jej twarz, zdziwiony obcą urodą, jasnymi oczami, śladem meekhańskiej krwi płynącej w jej żyłach. G’wersowie mieszkali dalej na wschód niż jej plemię, rzadziej mieszali krew z innymi ludami, a jeśli już, to nie bardzo było to widać, bo wędrujący po Małych Stepach koczownicy też byli niewysocy, ciemnowłosi i smagli.

– Pięć dni, Poszukująca… Już pięć dni wędrujemy od jednego pustego źródła do kolejnego wypełnionego piachem wodopoju… To nie jest naturalne… – zaszeptał po swojemu.

Pociągnęła mały łyk z glinianego kubka. Woda była ciepła, ale smakowała wybornie. Nic tak nie polepsza jej smaku, jak magiczny zwrot „mniejsze racje”. Bez słowa wskazała na drugi kubek i bukłak leżący obok. Pokręcił głową.

– Wypiłem już swoją porcję… Ale dziękuję…

– Znaleźliście coś? – Nie miała sił ani ochoty na długie krążenie wokół celu jego wizyty.

– Ktoś zapieczętował wodopoje.

– Jak?

– Czarami. Sprytnie. Gliniana pieczęć z zaklęciem… Z surowej gliny zmieszanej z piaskiem i solą… Położona w pobliżu źródła na słońcu…

Podał jej płaski, szarobrązowy krążek gruby na cal, szeroki na osiem. Seria znaków, glifów i podobnych do prymitywnych run symboli biegła spiralą po jego spodniej stronie. Właściwie trudno byłoby jej stwierdzić, że ma do czynienia z magicznym artefaktem, gdyby nie uczucie, że trzyma w ręku kawałek lodu, nagły zapach kwiatów, który wypełnił jej nos, i gwałtowne mrowienie w stopach. Odłożyła pieczęć. Sensacje ustały.

– Gdy leży na ziemi, znakami do dołu… Moc jest słabo wyczuwalna… idzie ku ziemi… trzeba by się o niego potknąć, żeby poznać, że to nie jest zwyczajny kamień… A gdy słońce wysuszy glinę do końca… całość zaczyna się kruszyć i pękać… – By zademonstrować, o co chodzi, dowódca issarskich strażników odłamał kilka kawałków z krawędzi dysku. Rozpadały się pod byle dotknięciem. – Za dwa, najdalej trzy dni pieczęć popęka i zaklęcie straci siłę… a za dziesięć wiatr i piasek zmieli resztki gliny na pył i nie pozostanie najmniejszy ślad… Mógłbym postawić wszystko, co zarobiłem przez ostatni rok… tak… albo i dwa lata… że pierwsze źródła na szlaku są już pełne wody.

Nagłym ruchem wyjął sztylet i uderzeniem rękojeści roztrzaskał gliniany krążek. Deanie zakręciło się w głowie, zapach kwiatów zmieszał się nagle z odorem gnijącego mięsa, po nogach przewędrowała kolumna mrówek. Ganwes wykonał szybki gest, jakby coś łapał i odrzucał. Wykręciło jej żołądek, tak że omal nie zwróciła całego kubka bezcennej wody.

– Wiedzący… Jesteś Wiedzącym.

– Tak… Niezbyt potężnym… ale potrafię wywąchać smród czarów. – Pochylił głowę, jakby czegoś nasłuchiwał. – Poszło, zaklęcie znikło i woda wraca na stare ścieżki. Do wieczora Oko Pani napełni się wodą.

Potrzebowała chwili, by dojść do siebie i uporządkować myśli.

– Więc dlaczego, skoro wiedziałeś, nie powiedziałeś o tym Laweriemu?

– Bo się wahałem. Nadal się waham… To nie jego sprawa, nie Kuwijczyków, Mavvijczyków ani nawet tych przeklętych Mahaaldów… Tylko nasza…

– Pustynia nie należy do nikogo.

– Ona nie. Ale oazy i źródła już tak… Gdyby ten ktoś – wskazał na zniszczoną pieczęć – zatruł źródła albo je zniszczył w inny sposób, g’wersowie, p’kamei i pozostałe wschodnie plemiona zrobiłyby wszystko, by go znaleźć. Nie byłoby takiej siły na świecie… zdolnej go ochronić. D’yahirrowie też by go ścigali… wiesz o tym, awyssa.

Nie musiała potwierdzać. Czyż należy komentować wschód słońca?

– Ale ta… magiczna pieczęć, która sama ulega zniszczeniu po kilku dniach… nie wiem, co to znaczy… Po co…

Patrzyła na gliniane resztki i myślała. Ktoś próbował na kilka dni osuszyć źródła na szlaku do Kan’nolet.

– My mieliśmy wyruszyć za dwa dni… – wymruczała.

Drgnął.

– Gdybyśmy wyruszyli, jak planowano – kontynuowała – pewnie większość źródeł napełniłaby się już wodą. Może jedno albo dwa zaklęcia jeszcze by trzymały, ale nie zwrócilibyśmy na to uwagi, czasem tak się dzieje. Lecz sześć źródeł z rzędu… Wyruszyliśmy za wcześnie, bo karawana z agatami nie dotarła, i tylko dlatego dowiedzieliśmy się o całej sprawie… Ktoś poluje, ale nie na nas. Tylko na Konowerczyków.

Zaśmiał się szeptem, co przypominało szelest osypującego się piasku.

– Wiedziałem… coś mi umykało, jakbym próbował w nocy złapać pustynnego skoczka… O to chodzi… Wszystko jasne…

– Nic nie jest jasne, Wiedzący. – Deana dopiła resztę wody, odstawiła kubek. – Dlaczego ta karawana nie zawróciła? Znajdowali jedno puste źródło za drugim i mimo wszystko szli przed siebie. Mieli, ile? – ponad pięćdziesiąt zwierząt i setkę ludzi, do tego te dwa słonie, a jak słyszałam, każdy z nich pije tyle co dziesięć koni. Nie zabrali wystarczającej ilości wody, by przejść całą drogę bez uzupełniania zapasów. A jednak poszli dalej, zamiast zawrócić najpóźniej trzeciego dnia.

– My też poszliśmy naprzód…

– Też… ale nawet teraz, w połowie drogi, możemy wyjść z tego, nie tracąc nic poza czasem i pieniędzmi. Oni ryzykowali więcej. Dlaczego?

Ganwes poruszył się lekko. Znów poczuła jego badawcze spojrzenie.

– Jak sądzisz, Poszukująca, dlaczego?

– Nie wiem. – Pokręciła głową. – Znasz to powiedzenie: „Dlaczego ludzie robią głupstwa na pustyni? Bo są głupi”. Bo liczą na szczęście. Wydaje im się, że bogowie darzą ich szczególną łaską. Wierzą we własną nieśmiertelność. Albo po prostu nie mają wyjścia. Konowerczycy chcieli dotrzeć na wschód, nad morze, podobno nie mieli tu już nic do załatwienia, ich poselstwo przekazało dary i wieści Meekhanowi. Nie wieźli zbyt wielu bogactw, to nie karawana kupiecka, za to mieli setkę ludzi, w większości zbrojnych… Osobnym pytaniem pozostaje, po co im ich aż tylu, ale gdybyś chciał ich wybić, a nie miał dwóch albo trzech setek wojowników, to użyłbyś najlepszego oręża, jaki istnieje w tej części świata.