Выбрать главу

Wskazała na bukłak. Ganwes przechylił głowę na bok.

– A masz jakiś pomysł, Poszukująca… dlaczego nie zawrócili?

Uśmiechnęła się.

– Jestem tylko zwykłą dziewczyną z małej afraagry, gdzie mi tam do mądrości wielkich tego świata. A ty, wojowniku? Jak sądzisz?

– Owce zapędzasz do zagrody albo z pomocą psów… albo wybierając im na przewodnika najmądrzejszego barana… Szli za przewodnikiem… wynajęli, jak słyszałem, wynajęli w Savandarum dziesięciu Mahaaldów.

Ze wszystkich koczowniczych plemion przemierzających pustynię Mahaaldzi mieli najpaskudniejszą reputację. Uchodzili za zdradliwych, dwulicowych bandytów, gotowych na wszystko dla garści złota. Zbójowali, kradli i rabowali, kiedy mogli, a oszukanie kogoś spoza własnej krwi uważali niemal za swój obowiązek. Na pogardę innych pustynnych ludów odpowiadali arogancją i legendarnym już okrucieństwem. Lecz były takie szlaki na Travahen, które znali tylko oni, i zdarzały się takie sytuacje, że tylko oni byli pod ręką, kiedy ktoś potrzebował przewodników.

– Konowerczycy musieli być zdesperowani… – szept issarskiego wojownika stał się ledwo słyszalny. – Dokąd się spieszyli, awyssa?

– Czy to ważne?

– Nie… nieważne.

– Właśnie. Zresztą – uśmiechnęła się kpiąco – wkrótce sam zaspokoisz ciekawość.

– Skąd wiesz, że jestem ciekaw?

– Sam mówiłeś, to nasze źródła. Nikt nie ma prawa rzucać na nie czarów, nawet takich, które same się rozwiewają. A poza tym zdjąłeś zaklęcie i do wieczora Oko Pani napełni się wodą. Postawię wszystko, czego nie zarobiłam przez ostatni rok, że ruszymy na wschód.

Wiedzący wydał z siebie serię świstów, które musiały być śmiechem.

– Tak, Poszukująca, jestem ciekaw… Ale też mam obowiązki… Na tym szlaku jeszcze się nie zdarzyło, by ktoś próbował zapolować na tak dużą karawanę, jak ta przed nami… I pierwszy raz widzę, by używano do tego takich czarów. Te gliniane pieczęcie to robota naprawdę zdolnego maga. A może magów… A zwykłych pustynnych bandytów nie stać na takie usługi. Jeśli jakiś znudzony czarownik zaczął szukać dodatkowego źródła dochodów, trzeba go szybko powstrzymać, bo gdy rozejdzie się wieść, że szlak z Savandarum do Kan’nolet nie jest bezpieczny… karawany zaczną wybierać inne drogi… moje plemię straci…

Pokiwała głową. Obowiązki wobec plemienia rozumiała jak każdy, kto urodził się w górach. I wiedziała również, dlaczego mężczyzna poświęca jej tyle czasu. Białe pochwy talherów… Tylko dlatego. Jeśli chcieliby bliżej przyjrzeć się tej tajemniczej sprawie, pomoc mistrzyni miecza byłaby nie bez znaczenia. Była jednak awyssą, Poszukującą, i nie podlegała niczyim rozkazom. Jeśli chciał jej wsparcia, musiał ją do tego przekonać. Lub zainteresować.

W gruncie rzeczy Kan’nolet mogło poczekać. Podobno przez ostatnie dwa i pół tysiąca lat nie ruszyło się z miejsca.

– Kuwijczycy wiedzą?

– Jeszcze nie… Poza tym nie wiem, czego się spodziewać… Może dotrzemy do Kan’nolet i nic się nie wydarzy…? Kto wie….? Ostrzegłem tylko Gałązkę, że możemy się spodziewać kłopotów… Jutro wyślemy przodem dwóch ludzi na wielbłądach… Sprawdzą następne źródło…

– Jeśli masz rację, pewnie będzie jeszcze zapieczętowane.

– To je odpieczętujemy… Poza tym napełnimy tu beczki, napoimy zwierzęta. I będziemy ostrożni… Bardzo ostrożni…

Interludium

Mężczyzna poruszył się i jęknął, po chwili zacharczał i zarzęził. Wreszcie, parskając i siejąc wokół kropelkami czerwieni, złapał oddech, po czym przetoczył się na brzuch. I zaczął pełznąć, powoli, wysuwając przed siebie prawą rękę, wczepiając się paznokciami w ziemię i ciągnąc resztę ciała. Lewa ręka, niemal odrąbana w łokciu, sunęła za nim niczym jakiś potworny płód połączony z ramieniem pępowiną ścięgien i resztek skóry. Jej palce drgały jak kończyny owada.

Yatech przerwał czyszczenie miecza, podniósł się i podszedł do tego, kto jeszcze przed chwilą był aktorem, komediantem, członkiem nieźle prosperującej trupy. Przykląkł mu jednym kolanem na plecach, przycisnął sztych do podstawy czaszki.

– Nie ruszaj się, to pójdzie szybko – mruknął.

Nie wiedział, czy mężczyzna jest w stanie go zrozumieć, ale ukłucie w szyję musiało mu powiedzieć wszystko, bo znieruchomiał i, o dziwo, przycisnął brodę do piersi, odsłaniając kark. Czarna klinga weszła gładko między kręgi, przecinając rdzeń i kończąc mękę. Yatech wyrwał broń, strzepnął energicznie i przejechał szmatką po głowni. Gest niepotrzebny, bo do ostrza podobnego do wulkanicznego szkła krew się nie lepiła. Ani nic innego. Ale takie nawyki pozwalały zająć ręce i odrywały myśli od innych spraw.

Szloch z prawej strony kazał mu się odwrócić. Jedenaście dusz – cztery kobiety i siedmioro dzieci – siedziało pośrodku polanki, zbite w gromadkę, tuląc się i płacząc. Ich oczy wypełniała mieszanina pustki, szoku i obłędu; jeszcze przed kwadransem miały mężów, ojców, braci i kuzynów, a teraz z całej Oszałamiającej Trupy Komedii Saweronego został tylko tuzin członków z jednym mężczyzną, który klęczał przed tą dziwną, czarnowłosą dziewką i drżącymi rękami wręczał jej oprawioną w drewno księgę.

Yatech wrócił na swoje miejsce pod ścianą wymalowanego w lecące ptaki wozu, ale nie usiadł. W spojrzeniu jednej z kobiet ujrzał rodzącego się demona, zapowiedź przemocy, szału, który może w każdej chwili pchnąć ją do czegoś nierozsądnego. Obserwował szczupłą dłoń, macającą coś za pazuchą.

– Które jest twoje? – rzucił głośno, przyciągając jej wzrok. Tak, miał rację, obłęd i nienawiść prawie przyszpiliły go do wozu.

– Co?

– Dziecko? Które jest twoje?

Wskazała małą, może pięcioletnią dziewczynkę, która rozglądała się wokół spojrzeniem noworodka, ostatni kwadrans odarł ją ze wszystkiego, być może nawet ze zdrowych zmysłów.

– Pilnuj jej. Może zrobić coś głupiego.

Wsunął miecz do pochwy i wskazał oczyma kogoś za plecami kobiety.

Ta odwróciła się i pobladła. A potem pochyliła do przodu, powoli, jak padające drzewo, aż oparła się czołem o ziemię. I zastygła tak, wstrząsana bezgłośnym szlochem. Najwyraźniej jeden z tych, którzy próbowali uciekać, był jej bliskim krewnym.

Iavva wyszła zza kępy krzewów jak zwykle bezszelestnie, z tą swoją instynktowną, niewymuszoną gracją. Jakby wiedziała z góry, gdzie postawić stopę, by nie trzasnęła gałązka, nie zaszeleściły liście. Oba jej sztylety tkwiły schowane w pochwach na udach, a krótką szablę miała za pasem, ale to było bez znaczenia. Przed kilkunastoma minutami udowodniła, że nawet z nożem na gardle jest sto razy groźniejsza niż większość wojowników z bronią w ręku. A teraz, wracając do obozowiska, pokazała też, że ucieczka przed nią również nie ma sensu.

Przypatrzył jej się dokładnie, szukając śladu zmęczenia, zaskoczenia, złości lub gniewu, czegokolwiek, co powinien czuć człowiek, który przed chwilą musiał stoczyć morderczą walkę. Nic. Od chwili, gdy schwytali ją w tym ponurym zamku, odkąd Mała Kana wplotła w jej niemal białe włosy pasmo swoich, czarnych jak noc, i nadała imię, Iavva szła za nią, wykonując każdy rozkaz. Lecz nie odzywała się ani słowem; nigdy, nawet w czasie najzacieklejszej walki, nie wydała z siebie dźwięku głośniejszego niż szybki oddech. Była cicha jak sama śmierć. I podobnie skuteczna.