Выбрать главу

Oderwał wzrok od jasnowłosej zabójczyni i omiótł spojrzeniem okolicę: siedem wozów, dwa dogasające ogniska, rozwieszone między drzewami sznury z suszącą się bielizną, po prostu sielanka. I tylko tuzin trupów, zarówno mężczyzn, jak i kobiet, psuł widok, ale to, co się tu wydarzyło, to była cena, jaką zapłacili za swój wybór. I to wcale niewygórowana.

Yatech i jego dwie towarzyszki zorientowali się, że coś jest nie w porządku, już w chwili, gdy zbliżali się do obozowiska. Na spotkanie wybiegły im tylko starsze dzieci, ośmio, dziesięcioletnie. I choć uśmiechały się i pokazywały różne sztuczki, takie jak żonglowanie i akrobatyczne wygibasy, ich ruchy były nerwowe, a grymasy wykrzywiające usta sztuczne. W obozie zaś, wewnątrz kręgu wozów, choć mężczyźni szczerzyli się szeroko, a zarządzający wszystkim starzec powitał ich, rozkładając radośnie ręce i zapraszając na posiłek, utwierdzili się w swoich podejrzeniach, bo kobiety trzymały wszystkie maluchy przy sobie i nie zbliżały się, jak wcześniej, na widok gości.

Potem wszystko poszło szybko.

Ledwo zsiedli z koni, kilku mężczyzn rzuciło się ku nim z krótkimi mieczami, nożami, siekierkami i pałkami, jednemu udało się nawet zajść Iavvę od tyłu i przyłożyć jej ostrze do gardła.

Mała Kana uśmiechnęła się wtedy, a był to jedyny szczery uśmiech, jaki zagościł w okolicy, i zaczęło się zabijanie.

Ten, który trzymał nóż na gardle Iavvy, zginął pierwszy, z dłonią przeszytą sztyletem o mlecznej klindze i brzuchem rozprutym od krocza po mostek.

Yatech pamiętał, że nie czekał na ciąg dalszy, jego yphiry wyskoczyły z pochew może o ćwierć mrugnięcia oka później niż sztylety jasnowłosej, ale to do nich należała druga, trzecia i czwarta śmierć w tym obozie. Bitewny trans wypełnił jego ciało w pół kroku i pchnął na krwawą ścieżkę.

W mniej niż dwadzieścia uderzeń serca było po wszystkim.

Ostatni trzej napastnicy, widząc rzeź kamratów, zatrzymali się i uciekli w las. Mała Kana rzuciła Iavvie tylko jedno słowo, a Yatechowi wskazała resztę mieszkańców obozu, kobiety i dzieci.

– Zbierz je w jednym miejscu. Szybko.

Zebrał, odrywając wyjące kobiety od konających mężczyzn. Nie miał dla nich specjalnego współczucia – mimo że nie był już Issaram, nie zasłaniał twarzy i nie odmawiał kendet’h, trudno wyrwać się poza pewien sposób postrzegania świata. Przyjechali tu na umówione spotkanie, więc byli gośćmi. A prawo gościnności powinno być nienaruszalne i jego złamanie musiało mieć swoją cenę. Tam, gdzie Yatech dorastał, pojmowało się takie rzeczy raczej sercem niż rozumem, ale chyba przez to właśnie zostawały one w człowieku na całe życie.

A jeszcze głębiej, mocniej, rozumiało się to, że plemię, klan czy ród są swego rodzaju jednym ciałem, więc konsekwencje niepowodzeń powinny dosięgnąć każdego jego członka. Ta grupa wyniosłaby zapewne wspólną korzyść, gdyby ich atak się udał, więc słuszne jest, że razem przyjmują na siebie także cenę klęski.

Teraz stał, opierając się o burtę wozu, i obserwował, jak Iavva zajmuje miejsce przed stłoczoną grupką, zupełnie obojętna na ich szlochy, a Mała Kana przegląda wręczoną jej przez starca księgę. To po nią tu przyjechali.

Dziewczyna siedziała na zwalonym pniu, trzymając manuskrypt na kolanach, a mężczyzna klęczał przed nią i nie śmiał podnieść wzroku. Wolumin był olbrzymi, miał jakieś dwadzieścia cali wysokości i piętnaście szerokości, a skórzany grzbiet nie dałby się objąć jedną dłonią. Taka księga, gdyby oprawić ją w najdroższe drewno, złoto i drogie kamienie, stanowiłaby ozdobę każdego klasztoru albo świątyni, więc zupełnie nie pasowała do leśnej polanki z dala od ludzkich siedzib. Ale jego czarnowłosa pani wydawała się zadowolona.

– Jak udało się Wielkie Zgromadzenie? – zapytała starca takim tonem, jakby ostatni kwadrans nigdy się nie wydarzył.

Mężczyzna otworzył i zamknął usta, nie wydając żadnego dźwięku.

– Przyjechali Niesamowici Żonglerzy i Akrobaci Amziciego? Pamiętam ich występ sprzed trzech lat. – Kanayoness zapatrzyła się gdzieś w przestrzeń. – Byli olśniewający. Zwłaszcza taki jeden młody blondyn. Nie znam jego imienia, ale powinieneś kojarzyć, o kim mówię, miał rozcięte ucho i zaczesywał włosy na bok głowy, by to ukryć. Moim zdaniem niepotrzebnie, taka blizna dodawała mu uroku. Wiesz może, jak się nazywa? – Obdarzyła starca swoim najbardziej olśniewającym uśmiechem.

Yatech widział już takie zmiany jej nastrojów wiele razy. Wyglądała teraz jak młoda panienka, próbująca wyłudzić coś od swojego dziadka przymilaniem się i urokiem podlotka. Tymczasem przywódca nieistniejącej już trupy teatralnej wpatrywał się w nią z miną człowieka, który próbuje się obudzić z jakiegoś przerażającego koszmaru.

– O… – Dziewczyna zerknęła na kolejną kartę w księdze, tracąc nagle zainteresowanie starcem. – To jest bezużyteczne, ten oszust musiał namalować to na podstawie cudzego opisu.

Energicznym ruchem wyrwała kartkę i rzuciła na ziemię.

– No to jak? Wiesz, jak ma na imię?

Mężczyzna nie odpowiedział.

– Keru’weln, podejdź tu.

Yatech westchnął i oderwał się od ściany wozu.

– Wyjmij miecz.

Wyjął.

– Przyłóż mu do ucha.

Wykonał polecenie, obserwując, jak w oczach Małej Kany zapalają się figlarne iskierki.

– Obetnij je.

Starzec jęknął i drgnął, a ciemna klinga lekko nacięła mu skórę i zabarwiła się czerwienią.

Yatech oderwał miecz od głowy mężczyzny, strzepnął krótko i wsunął do pochwy.

– Skończyłaś?

Uśmiechnęła się znowu, tak że człowiek miałby ochotę roztopić się w tym uśmiechu. Przynajmniej do chwili, gdy nie spojrzał jej w oczy.

– Znów nieposłuszeństwo?

– Nie może być nieposłuszeństwa w sprawie, której przysięga lojalności nie obejmowała. Ale… – Szturchnął starca nogą. – Radzę odpowiadać. Moja druga towarzyszka robi wszystko, co jej każą.

Mężczyzna pochylił głowę.

– Lirin – wyszeptał. – Nazywa się Lirin, pani.

– Ten blondyn z przyciętym uchem? Ładnie. Brzmi prawie jak leuwree, co w anguańskim znaczy „dumnie kroczący”. Zresztą to by do niego pasowało, pięknie chodził po tej linie. Keru, chodź tutaj.

Czuł podskórny dreszcz, gdy skracała jego nowe imię. Imię, na które reagował, lecz do którego się nie przyzwyczaił, wciąż myślał o sobie jako o Yatechu d’Kllean. W gruncie rzeczy jej wymysły i zabawy nie miały dla niego znaczenia. Ale gdy zwracała się do niego w ten sposób, wiedział, że kiedy spojrzy jej w oczy, zobaczy to łuskowate coś, wynurzające się z głębi, by rozejrzeć się po świecie.

Podszedł, skupiając się na księdze. Nie wyjaśniła, do czego jej potrzebuje, tak jak wcześniej nie powiedziała, z jakiego powodu wybierają się w długą, trwającą wiele dni wędrówkę, na której końcu, w głębi lasu spotkali grupę aktorów i kuglarzy. A on nie pytał. Minęło kilka miesięcy wspólnej podróży, jeszcze kilka, a skończy się jego służba. Co będzie potem? Nie zastanawiał się nad tym. Liczyło się tylko to, by zobaczyć kolejny świt.

Wolumin wypełniały rysunki. Ilustracje wykonane najwyraźniej przez różnych ludzi, różnymi sposobami i na różnych materiałach. Yatech widział pergamin pokryty zawijasami czerwonego i czarnego tuszu, z których dopiero po uważnej obserwacji wyłaniał się widok górskiej grani i przycupniętego na niej zamku. Obok, na grubej karcie czerpanego papieru, pysznił się miejski zaułek, ciemny i duszny, otwierający się na niewielki plac zapełniony straganami. Kanayoness przewracała poszczególne stronice, ukazując mu następne obrazy: miasto zalane światłem dogasającego słońca, rozstaje dróg z imperialnym słupem milowym, ukryta gdzieś w lesie przysadzista chałupa, sad z tysiącem drzew obsypanych bladoróżowym kwieciem, skalny palec wystający pośrodku równiny niczym ostatni ząb w starczej szczęce, wioska w dolinie.