Klasnęła w dłonie i kubek znikł.
Za woalką brudnych strąków oczy staruchy zmieniły się w kulki lodu.
– Kuglarskie sztuczki – parsknęła pogardliwie. – Moja pani nie ściga cię, niechciane dziecko, ale jeśli chcesz, żeby zaczęła, zabierz go ze sobą.
– Och. Ściga mnie już tylu, że jeśli kiedyś dogonią, zrobi się całkiem spory tłum.
Kanayoness westchnęła, sięgnęła dłonią za plecy i wyciągnęła kubek.
– Myślałam, że jestem w tym lepsza, moje dłonie musiały wyjść z wprawy.
Postawiła naczynie na denku wiaderka i podniosła rozsypane kości.
– Każdy może wyzwać Los. Każdy może wygrać coś – wymruczała. – To jak? Zagramy?
Yatech wyczuł, że kobieta kamienieje. Otworzyła i zamknęła usta, jakby odebrało jej mowę.
– Jeden rzut. Jedną kością. Niższy wynik wygrywa. – Mała Kana zdawała się nie zauważać miny staruchy.
– Co… co postawisz?
– Nie zapytasz, o co zagram? Tamten – wskazała na wylot zaułka – grał o śmierć żony i spadek, który mógłby przejąć, prawda? A ja? Jak sądzisz? O co zagram?
Yatech zobaczył krople potu pokrywające czoło Labayi.
– A o co chcesz?
– O spotkanie ze znajomym.
Wojownik kątem oka złowił uśmiech czarnowłosej dziewczyny i był wdzięczny, że nie widzi jej twarzy. Starucha zbladła.
– Szukam go od lat, ale doskonale się ukrywa. Raz, kilka miesięcy temu, prawie nam się to udało, lecz odebrano mi możliwość… konwersacji i nas rozdzielono. Teraz chcę mieć pewność, że go odnajdę i mi nie ucieknie.
– I Los ma ci dać taką szansę?
– Jak widzisz, jestem zdesperowana.
Labaya przymknęła oczy i zastygła na chwilę.
– Co postawisz? – głos staruchy nie zmienił się ani odrobinę, lecz pojawiło się w nim coś… mrocznego.
– Och, przyszłaś, Eyfro. Nie sądziłam, że się zjawisz osobiście. – Dziewczyna przekrzywiła głowę, jak ptak próbujący się lepiej przyjrzeć interesującej go błyskotce. – Keru’weln, możesz ją puścić.
Yatech puścił chude nadgarstki i mimowolnie wytarł ręce o spodnie. Skóra kobiety zrobiła się przed chwilą lodowato zimna i lepka. Poza tym najwyraźniej starucha od bardzo dawna się nie myła. Poczuł dotknięcie na ramieniu.
– Wyjmij miecz.
Yphir zgrzytnął o okucie pochwy.
– Jeśli zdejmę ci dłoń z ramienia, zabij ją – Mała Kana wskazała Labayę. – Mierz w twarz.
Oparł czarną klingę o bok wiadra, kierując sztych w stronę pomarszczonego oblicza.
Odpowiedział mu uśmiech. Chłodny i ironiczny.
– Chcesz mnie rozgniewać, Kanayoness? Odkąd uciekłaś, wielu składa ofiary w moich świątyniach w intencji twojego pojmania. Bez skutku. Na razie.
– Może dlatego, że jestem poza twoim zasięgiem, Eyfro. Choć jeśli komuś uda się mnie dopaść, zapewne ogłosisz, że to zasługa twojej łaski. Jak zwykle. A on nie zdoła cię zranić.
– Ale moją służkę już tak. A ja odpłacam wiernością za wierność.
– Skoro tak twierdzisz…
Zaułek wypełniła cisza, nawet odgłosy głównej ulicy znikły.
– Próbujesz mnie obrazić? Czego chcesz?
– Mówiłam.
– Nie wtrącam się w tę waszą wojenkę. Zachowuję neutralność.
Mała Kana zacmokała, rozbawiona.
– Neutralność… Przypomnij mi, czy to takie zastępcze określenie tchórzostwa, czy głupoty? Nigdy nie mogłam zapamiętać.
– Nie prowokuj mnie.
– Bo? Widzę pot, który żłobi sobie nowe koryta na twarzy twojej służki, i zastanawiam się, czy to jej strach, czy twój. Strach to dobre uczucie. Ja się nie boję, pamiętasz? Zabraliście mój strach, zabiliście go, a potem pozwoliliście mi żyć. To bardzo głupio pozwolić żyć komuś, kogo strach zamordowało się własnymi rękami. Jeden rzut jedną kością, uczciwy, bez twoich zwykłych sztuczek. Niższa wygrywa.
– Co postawisz?
– Wszystko.
Po raz drugi zobaczył, że starusze brakuje słów.
– Jeden rzut, jedną kością – powtórzyła Mała Kana. – Niższa wygrywa. Rzucamy tą samą kością, nie używamy naszych Mocy, niedopuszczalne są krzyki i potrącanie blatu. I śpiewanie. Śpiewanie też jest zabronione. Zdecydowanie. Ten, kto tak zrobi, przegra. To będzie taki… – uśmiech zaczaił się w jej słowach – … powrót do korzeni. Co ty na to? Nie chcesz znów poczuć dreszczyku, gdy wszystko zależy od tego małego, turlającego się drobiażdżku. Przeżyć tej chwili, gdy – nim się zatrzyma – wszystko może się zdarzyć? Łatwo jest wygrywać ze śmiertelnikami, ale nie nudzi cię to już? Ja jestem gotowa zaryzykować. Stawiam wszystko, ty – spotkanie z osobą, której szukam. Decyduj się, bo jeśli wyjdę z tego zaułka, nie dam ci następnej szansy.
Bogini, ukryta w ciele kapłanki, pokręciła głową.
– Wiele ode mnie wymagasz… Gra może się okazać niewarta stawki. Nawet dla mnie.
– Więc zwiększę twoje szanse, Eyfro. Wiek przed urodą i szaleństwem. Remis też da zwycięstwo tobie.
Zapadła cisza. I gdy wydawało się już, że nic z zakładu nie będzie, doczekali się powolnego skinięcia głową i ochrypłego szeptu:
– Zgoda.
Kanayoness, nie puszczając ramienia Yatecha, wolną ręką wrzuciła jedną kostkę do kubka.
– Ja pierwsza.
Zakręciła naczyniem.
Kostka zatańczyła na denku wiadra i sześć kropek na czerwonym polu uśmiechnęło się do nich szyderczo.
Chichot staruchy brzmiał jak pocieranie rzemieniem o kawałek szyby.
– Przegrałaś… przegrałaś… jeszcze nie rzuciłam, a ty już przegrałaś. Los ci nie sprzyja.
Mała Kana nawet nie drgnęła.
– Twój rzut.
– Po co, dziecko? Po co? Nie mogę wyrzucić siódemki, a przecież remis daje mi zwycięstwo. Przegrałaś.
– Każda gra musi mieć swój początek i koniec. Ta nie skończy się, jeśli nie rzucisz.
Podobne do wychudłych pazurów palce zagarnęły kość do kubka.
– No, jeśli zasady są dla ciebie tak ważne… – Labaya potrząsnęła energicznie naczyniem – … to niech wszystkim formalnościom stanie się zadość.
Kolorowy sześcian potoczył się po denku wiaderka.
Dłoń Kanayoness oderwała się od ramienia Yatecha, a jego miecz wystrzelił w stronę twarzy starej kobiety. I natychmiast ta sama dłoń złapała go za nadgarstek, zatrzymując klingę pół cala od pomarszczonego oblicza. Ale było już za późno.
Być może podekscytowana pewnym zwycięstwem bogini rozluźniła kontrolę nad ciałem swojej kapłanki, a może nawet Nieśmiertelni dają się zaskoczyć, dość że starucha wrzasnęła przerażona i rzuciła się w tył, kopiąc z rozmachem w cebrzyk.
Kość spadła z niego i znikła w stercie śmieci.
Zaułek znów wypełnił się ciszą, ale tym razem była to cisza inna niż poprzednia. Gęsta, mroczna. A gdy Yatech spojrzał na podnoszącą się z ziemi Labayę, nie dostrzegł już starej kobiety, tylko Obecność. Doprowadzoną do furii boginię.
– Tyyyyyy…. – głos zdawał się ciąć powietrze.
Jego pani przesunęła się do przodu i uśmiechnęła zagadkowo.
– Tak?
– Oszukałaś mnie!
– Ja? Nie użyłam czarów, nie krzyknęłam i nie potrąciłam blatu. Ani, na litość bliżej nieokreślonego wielkiego bytu, nie zaśpiewałam. Mam świadka. – Położyła mu znów dłoń na ramieniu. – To ty wrzasnęłaś i przewróciłaś nasz stolik. A kto wie, może jeszcze zatańczysz, wieczór wszak wciąż młody. Przegrałaś.
Yatech nie spuszczał wzroku z twarzy Labayi. Jej oczy płonęły, włosy się unosiły, a skóra zdawała się świecić wewnętrznym blaskiem.
– Uważaj – szept Kanayoness zabrzmiał na granicy słyszalności. – To ciało nie zdoła pomieścić więcej twojej obecności. Jeszcze kilka chwil, a zapłonie. Podobno odpłacasz wiernością za wierność.