Выбрать главу

Kobiety zdołały ją dopaść, dwie miały noże, trzecia unosiła w dłoni kamień, a czwarta drewnianą pałkę. Przewróciły dziewczynę i cała piątka potoczyła się po ziemi.

Zgrzyt ostrza wyciąganego z pochwy sprawił, że Yatech wyhamował w pół kroku, obrócił się i ciął. Uderzył tak szybko, że zakrzywione klingi wyglądały niczym smuga cienia, a starzec wpadł w ten cień i został przez niego rozrąbany. Prosty nóż wypadł mu z dłoni.

Mała Kana spojrzała na Yatecha, nie, przez niego, w stronę reszty więźniów, a ciemność wypełniała jej oczy.

Oghor.

To było to słowo, które powiedziała, gdy trzech mężczyzn próbowało uciec w las.

Zabij.

Odwrócił się i runął w stronę Iavvy.

Jasnowłosa podniosła się właśnie z ziemi, leżące obok niej ciała wyglądały, jakby setka pijanych szermierzy ćwiczyła na nich ostrość swojej broni, i już biegła ku dzieciom. Przemknęła między dwójką najstarszych, które próbowały się zerwać i uciec, a jej sztylety zatoczyły krótkie łuki i chłopiec oraz dziewczynka zakręcili się w powolnym, koszmarnym piruecie, a potem upadli, też powoli, z oczyma wypełnionymi odbiciem kołyszących się nad nimi drzew.

Chłopczyk, może sześcioletni, otworzył usta w krzyku, który nigdy się nie narodził, bo białe ostrze zdusiło go, trafiając malucha w szyję. Dwójka następnych dzieci umarła bez mrugnięcia, dwie małe kukiełki, którym ktoś podciął sznurki.

Iavva wyhamowała i odwróciła się w stronę ostatniej dwójki, tej pięcioletniej dziewczynki, której matka wybrała śmierć, i młodszego malucha o nieokreślonej płci. Dzieci patrzyły przed siebie wzrokiem, w którym nie było iskry świadomości.

Yatech w biegu wsunął yphyry do pochew, dopadł do dziewczyny i pchnął oburącz.

Poleciała w tył, zmieniając upadek w przewrót przez ramię, jakby, na litość wszystkich bogów, ćwiczyli to przez ostatnie miesiące, i stanęła przed nim ze sztyletami w dłoniach. Doskoczył i zaatakował jeszcze raz. Zrobiła unik, ale zdołał złapać za luźną szatę na jej piersi i szarpnąć. Tym razem zadziałała jego większa masa, wybił ją z równowagi, podciął i przerzucił przez biodro.

Sama go tego nauczyła.

Iavva przetoczyła się płynnie i już stała przed nim.

Ale po raz pierwszy od wielu dni spojrzała mu prosto w oczy.

Jasna twarz, jasne włosy, brwi i rzęsy. I tęczówki tak blade, że w pełnym świetle zlewały się z białkami oczu. Tak jak teraz. Dwa czarne punkciki źrenic patrzyły na niego uważnie, z intensywnością rzadko spotykaną nawet na placu pojedynkowym.

Iavva zawsze patrzyła w ten sposób. Ubierając się, dokładając do ognia, nalewając wina do kubka i obserwując kołujące na niebie ptaki. Jakby każda czynność, nawet najbanalniejsza, angażowała jej uwagę w całości. Mała Kana powiedziała raz, że ich towarzyszka jest tym, co w danej chwili robi.

A teraz zabijała.

I patrzyła wprost na niego.

– To się nazywa dylemat.

Głos Kanayoness dobiegł gdzieś z lewej, Yatech nie zaryzykował spojrzenia w tamtą stronę. Jedno mrugnięcie, a Iavva runie ku ostatniej dwójce dzieci. Sięgnął po yphyr, jeden – jeśli chciał ją powstrzymać, nie zabijając, musiał mieć wolną dłoń.

– Ona wie, że nie wolno jej cię zabić ani okaleczyć. A jednocześnie otrzymała rozkaz i nie może go wykonać. Uważaj z tym mieczem, jeśli ją skaleczysz, przestanie być miła.

Yatech nie odpowiedział, wpatrując się w przeciwniczkę. Czarne szpile źrenic świdrowały go bez ustanku.

Ruszyła nagle, bez najmniejszego sygnału, zrobiła pół kroku w lewo, a gdy drgnął w tamtą stronę, runęła w drugą. Ale znał tę sztuczkę, już widział ją raz i drugi, więc tylko wyciągnął rękę, złapał dziewczynę za krótkie włosy i zatrzymał, aż od szarpnięcia zatrzeszczały jej kręgi szyjne.

– Ojojoj, to musiało boleć.

Zignorował Małą Kanę. Pociągnął Iavvę w tył i znów stanął między nią a dziećmi.

– Odwołaj ją.

– Dlaczego? To oni nas zaatakowali. Nigdy nie słyszałeś o tym, że we wrogim plemieniu zabija się też kobiety i dzieci? Żeby nie wyrośli z nich mściciele? Twój lud też tak czyni.

– To co innego.

– Dlaczego?

Nie potrafił odpowiedzieć. Niekiedy, zwłaszcza w czasie korowodów krwawych zemst, które wymknęły się spod kontroli tak, że nawet żelazne łańcuchy Praw Harudiego nie potrafiły ich spętać, Issaram też potrafili wybić wrogi ród do ostatniego członka. Ale robiono to wyjątkowo rzadko, Yatech nie słyszał o takim przypadku za życia swojego ani swoich rodziców. Tu jednak było inaczej. Te dzieci nie potrafiły się bronić, a ich wina była winą rodziców, którzy już nie żyli.

– Najpierw każesz mi zapomnieć, skąd pochodzę, a potem próbujesz przekonać – czym? Prawami ludu, do którego już nie należę? Nie jestem już Issaram. Jestem Keru’weln, ja tylko noszę twoje miecze.

Na znak, którego nie widział, jasnowłosa zabójczyni schowała sztylety i zastygła bez ruchu. Wiedział, że to nie ma większego znaczenia.

– Po prostu je zostaw – dodał. – Dostałaś, co chciałaś, więc zwyczajnie odjedźmy już stąd.

– Nie – głos Kanayoness nabrał nagle nowej, mrocznej barwy. – Nie jestem aż tak okrutna.

Iavva ruszyła, a w jej dłoni błysnęła szabla. Yatech odbił, jeden, drugi, trzeci cios, dopadła go, kopnęła w kolano, pchnęła barkiem, przydeptując stopę. Poleciał na plecy, przedłużył ten ruch, zamieniając go w przewrót przez bark, na chwilę stracił dziewczynę z oczu.

Ruch z lewej.

Delikatny jak muśnięcie spadającego liścia dotyk.

Szybsza niż myśl kontra.

Czarna klinga zmieniająca się w cienistą smugę.

Cichy pisk.

Zamarł w przyklęku, z mieczem zatrzymanym w jakimś nienaturalnym półruchu, patrząc na obsydianowe ostrze. Tylko na nie.

Żeby nie patrzeć na to, co leżało trzy kroki od niego, trzymając się za rozcięty brzuch. Na to, co bezgłośnie skuliło się w pozycji płodowej i zamarło, wstrząsane drgawkami.

– Iavva, stój – głos Małej Kany zdawał się dochodzić z daleka, zza pikowanej kurtyny. – Zostaw.

Wojownik spojrzał na jasnowłosą, stojącą niemal w zasięgu miecza, z ciałem ostatniego dziecka u stóp. Jej szabla zabarwiła się czerwienią.

Dziewczynka, którą zranił, zwinęła się mocniej, objęła kolana rękoma. Zamknęła oczy.

– Odjeżdżamy. Natychmiast. Iavva jedzie ze mną. Ty możesz zostać, żeby posprzątać.

Nawet nie spojrzał w jej stronę.

– To odludne miejsce – kontynuowała. – Ponad trzydzieści mil do najbliższej wioski. Lisy, wilki i zdziczałe psy wkrótce się zjawią. Spójrz w niebo, heroldowie trupożerców już roznoszą wieści.

Nie musiał patrzeć, chrapliwe głosy kruków i wron rozlegały się nad koronami drzew od dłuższej chwili.

Wstał, strzepnął klingę i wsunął ją do pochwy. Usłyszał parskanie koni i skrzyp uprzęży.

– Jedziemy na południe ścieżką, która znasz. Zatrzymamy się na postój tam, gdzie poprzednio. Pospiesz się albo wilki cię wyręczą.

Miękki stukot kopyt po leśnej ściółce zaczął się oddalać.

Yatech podszedł do dziewczynki i przyklęknął. Nie otworzyła oczu ani nie zadrżała pod jego dotykiem. Oddychała płytko.

– Opowiem ci bajkę – wyszeptał, chociaż był pewien, że go nie słyszy. – O pustynnym lisie, jego żonie, zagubionych dzieciach i duchu słońca. Nie martw się, nie jest długa. I wszystko dobrze się kończy. Wszyscy wracają do domu.