Ujął mocniej rękojeść yphira.
Rozdział 6
Słońce zachodziło wyjątkowo długo, złote, a później czerwone zorze z niebywałym uporem przełamywały ciemny granat nieba, jakby ta bitwa między światłem a ciemnością miała być ostatnią w dziejach świata. Zaułki dzielnicy portowej, jeżeli te kilkadziesiąt uliczek można było nazwać dzielnicą, śmierdziały bardziej niż zwykle, a cienie w nich zalegające wyglądały złowrogo. Altsin nagle nabrał głębokiego przeświadczenia, że nie powinien tam wchodzić. Wykrzywił się, splunął na bruk gęstą flegmą, przyciągając zdumione spojrzenie brata Naywira, i ruszył naprzód.
Kolejny unik.
Kamanę zbudowano tuż przy naturalnym basenie portowym. Z lądu, kończącego się niemal wszędzie stromym klifem, wyrastał w tym miejscu wąski pas skalistego półwyspu, długiego i wąskiego, odcinającego sierpowato szeroki na ćwierć oraz długi na pół mili fragment morza. Jedyne wejście do zatoki miało niespełna trzysta jardów średnicy i przedzielone było skalistą wysepką, na której stała kamienna strażnica wyposażona obficie w katapulty i balisty. W czasie odpływu, gdy basen portowy zmieniał się niemalże w jezioro, można się było do niej dostać morzem, brodząc po kolana w wodzie. Dodatkowo Rada Miasta wydała kiedyś fortunę, by przegrodzić wejście kilkoma innymi sztucznymi wysepkami, tak że tylko cztery statki mogły jednocześnie wpływać do portu lub z niego wypływać. To dlatego Nesbordczycy nie zaatakowali miasta od strony morza. Nawet oni nie byli tak głupi.
Lecz półwysep, błogosławieństwo dla statków chroniących się za nim przed gniewem oceanu, odcinał jednocześnie niższe rejony miasta od morskiej bryzy. Trzy sąsiadujące z morzem dzielnice, Portowa, Rybacka i Ciesielska, nawet w czasie sztormów oddychały powietrzem, które cuchnęło niczym opary nad nawiedzonym cmentarzem. Zgniłe ryby, stary szlam, rozkładające się wodorosty i oczywiście brudy z całego miasta. Kanalizacji w Kamanie nie było, więc zgodnie z poleceniem Rady wszystkie nieczystości i odchody należało wywozić beczkami poza mury i zrzucać do morza. W teorii, rzecz jasna, bo to kosztowało, a ludzie zwykli radzić sobie z każdym problemem po swojemu. Najczęściej nocą otwierano okna i wylewano wszystko do rynsztoków, skąd wolno, wolniutko ściekało sobie w dół.
Dzielnica portowa znajdowała się niżej niż reszta miasta, brukowane drogi opadały czasem tak stromo, że do wnoszenia towarów na górę używano tragarzy, bo zwierzęta nie dawały rady ciągnąć wózków, więc wszystko, co trafiło do rynsztoków w wyższych partiach miasta, siłą rzeczy spływało w końcu tutaj. W rezultacie kamański port uchodził za najbezpieczniejszy na świecie; marynarze twierdzili, że nie da się w nim utonąć, bo woda ma gęstość masła i jeśli ktoś szybko przebiera nogami, to bez trudu może dojść po jej powierzchni do brzegu. Na dodatek przyportowe dzielnice cierpiały na to samo, co stanowiło bolączkę reszty miasta – brak miejsca – więc i tu liczył się każdy cal przestrzeni. Nawet tawerny miały w tej dzielnicy po cztery piętra, a magazyny wyrastały ponad nie, niczym ponurzy starcy nad gromadkę rozbrykanej młodzieży.
Było wąsko, ciemno, cuchnąco i lepko. Taki miejski szczur jak on powinien się tu czuć jak w domu.
Altsin zaklął cicho, gdy mimo iż ledwo znaleźli się w porcie, po raz trzeci się poślizgnął. Wolał nie myśleć, w czym brodzi. Jeśli w ciągu najbliższych dni nie spadnie deszcz, to warstwa śmierdzącego szlamu sięgnie miejscami kilku cali. Jedyne, co mógł zrobić, to wysoko podkasać habit; sandały trzeba będzie myć i suszyć przez dwa dni. Brat Naywir zabalansował rękami i by nie upaść, oparł się o najbliższy mur. Jęknął, stęknął i odkleił się od niego z wyraźnym mlaśnięciem. W tej dzielnicy też wylewano nieczystości za okna.
– Znooowuuu…? Pani Piękna w Nieskończonej Dobroci, dlaczego tak doświadczasz swojego wiernego syna?
– Sakwy całe? – zadudniło w ciemności.
– Tak, bracie, tak – bardziej nie dało się tego wysyczeć. – Zgodnie z twoją radą przesunąłem je na brzuch.
– Człowiek upadający na twarz podeprze się rękami, ten, który przewraca się na plecy, nie.
– Kolejne zdanie z tej twojej księgi?
– Oczywiście – głos z ciemności nie wydawał się urażony. – A jaka z tego płynie mądrość?
– Nie wiem jaka. – Brat Naywir próbował najwyraźniej stanąć tak, by lepki habit nie przyklejał mu się do ciała, a jego szczupła twarz zwieńczona szopą byle jak przyciętych jasnych włosów wyrażała całą gamę emocji, od obrzydzenia po rezygnację. – A, poczekaj, już wiem. Bezpieczniej mieć wielki tyłek niż wielki brzuch, co? Albo… jak nie masz rąk, to będziesz co chwila leżał twarzą w błocie?
– To też. Lecz mędrzec powiedziałby, że lepiej upaść, idąc naprzód, niż się cofając. Bracie Altsinie?
Złodziej westchnął i przesunął swoje sakwy na brzuch. Domah z K’eln był jak przypływ, łagodny, spokojny i podobnie nieustępliwy. Jak już sobie coś wbił do głowy, to napominał, prosił, wyrażał uprzejme zainteresowanie i grzecznie się dopytywał, dopóki wszystko nie poszło po jego myśli.
Zaraz na początku stwierdził, że skoro Altsin postanowił odnaleźć spokój między dłońmi Miłosiernej Pani, przywdział habit, pracuje i modli się wraz z innymi, to będzie go tytułował „bratem”, choć formalnie było to niezgodne z regułą zakonu. Komuś takiemu jak złodziej, kto nie złożył mnisich ślubów, przysługiwał tytuł „gościa” lub „oczekującego”. Jednak dla brata Domaha Altsin był „bratem Altsinem”. I koniec, żadnych ustępstw. Podobnie jak z sakwą zawierającą chleb: miała znaleźć się na brzuchu, by dało się chronić ją w czasie upadku. I lepiej ustąpić od razu. A najgorsze było to, że gdyby złodziej go nie posłuchał i wybrudził pakunki, Domah nawet by się nie skrzywił, nie wzdychał dramatycznie ani nie zaczął jęczeć: „A nie mówiłem”. Po prostu uśmiechnąłby się łagodnie, pomógł mu wstać, odebrał sakwy i sam zaczął je nieść.
Niewiele jest rzeczy bardziej irytujących niż ludzie, którzy mają rację i nie robią ci z tego powodu wyrzutów.
– Gotowi?
– Tak, bracie. – Naywir przewrócił oczami i zrezygnował z prób odklejania habitu od ciała. – Idziemy.
Złodziej uniósł wyżej lampkę oliwną. Ściany błysnęły plackami odpadającego tynku, zalśniły wilgotnymi liszajami w najróżniejszych kolorach. Najniższe okna znajdowały się dobre dwanaście stóp nad poziomem ulicy, spore utrudnienie dla włamywaczy, lecz kraty w nich zamontowane sugerowały, że właściciele woleli się jeszcze dodatkowo zabezpieczyć. Mądrze.
Ruszyli w głąb uliczek portowej dzielnicy. Złodziej stawiał szeroko nogi, wyszukując w blasku lampki miejsc na bruku, które jakby mniej lśniły. Brat Naywir starał się podążać jego śladem. Ich cienie skutecznie kryły resztę uliczki w mroku, więc o obecności trzeciego mnicha świadczył tylko odgłos regularnego człapania, a raczej mlaskanie jego butów. Altsin uniósł głowę. Okoliczne budynki, głównie magazyny i noclegownie dla robotników portowych, miały wysokość pięciu pięter, wąski pasek rozgwieżdżonego nieba błyskał w górze mdłymi światełkami. Wszystkie okna były ciemne, gdyby nie lampka, wędrowaliby niczym dnem wąskiego jaru. W takim miejscu łatwo o zasadzkę, przeciwnik może zaczaić się na górze i zmienić jego dno w śmiertelną pułapkę. Kilku łuczników i kuszników, trochę głazów…
Unik.
Uśmiechnął się i w tym uśmiechu jego rodzący się gniew znikł. Nie, nie będzie się wściekał na każde dziwne skojarzenie i myśl. Gniew nie miał sensu, a jego jedynym efektem było poczucie, że robi z siebie idiotę. Przyjdzie czas na załatwienie sprawy tego sukinsyna, który wszedł mu do głowy, a wtedy, jak już go z niej wyciągnie, osobiście nakopie do pewnej boskiej du… szy.