Uśmiechnął się szerzej, zadowolony, że dwójka braciszków tego nie widzi. Tak było lepiej. Jak to radził Jawynder? Ten cholerny awenderi martwego boga, który już nawet nie miał imienia? Dźgaj go, raz po raz dźgaj go sztyletem, aż się cofnie. Powinien uprzedzić, że najlepszym sztyletem jest taki, który wykrzywia ci gębę w złośliwym uśmieszku. Przynajmniej wtedy złodziej miał poczucie, że jest sobą.
Człapanie Domaha ucichło nagle. Przystanęli.
– Idźcie przodem, sandał mi się rozwiązał, zaraz was dogonię.
Altsin wzruszył ramionami i ruszył przed siebie. Po bokach ulicy pojawiły się pierwsze zaułki, ciemne jak myśli samobójcy. Altsin podszedł do pierwszego i zadzwonił trzy razy małym dzwoneczkiem. Cisza. W drugim i trzecim to samo. Za to w czwartym coś się poruszyło.
Na widok dwóch mężczyzn, trzymających w brudnych łapach drewniane, nabijane pordzewiałymi gwoźdźmi pałki, miał ochotę się uśmiechnąć. Znowu?
Cofnął się jednak tylko o kilka kroków, rozkładając szeroko ręce.
– Bracia ze zgromadzenia Nieskończonego Miłosierdzia Wielkiej Matki – wyjaśnił, jakby na milę nie było widać, kim są. – Roznosimy ciepłą strawę ubogim.
Szmer za plecami kazał mu się obejrzeć. Dwóch kolejnych rabusiów odcięło jemu i Naywirowi drogę ucieczki. Sprytne. Prostackie, ale sprytne.
Podobno kiedyś mnisi wchodzili samotnie w zaułki, lecz odkąd kilku znaleziono nagich, pobitych i ograbionych nawet z habitów, przeor wysyłał ich na rozdawanie jałmużny trójkami. Jak widać, i to nie zawsze powstrzymywało napastników. Wymienił spojrzenie z młodym mnichem. Drobny i chudy Naywir ledwo sięgał mu do ramienia. Żaden przeciwnik nawet dla jednego bandyty i chyba dlatego wszyscy czterej gapili się na Altsina. Westchnął.
– To dobrze, panie. – Niższy ze stojących przed nim napastników uśmiechnął się, prezentując zaskakująco białe i równe uzębienie. – Bo my jesteśmy ubodzy, ubodzy że hej, brzuchy nam do krzyży poprzyrastały, w łbach sie ćmi z głodu, rence latajom na wszystkie strony, o…
Wysunął przed siebie rękę, w której trzymał pałkę. Rzeczywiście, koniec lekko drżał.
– I strate ponieśliśmy niedawno, wielkom strate, takom, co to człowiekowi dusze łamie i serce – westchnął dramatycznie. – Ale trudno, przepadło, za to łaska Bliźniąt zaprowadziła nas prosto do dobrych ludzi, którzy chentnie dzielą sie z potrzebującymi. Czyli nami, jakby co.
Jego towarzysz wykrzywił się kwaśno, nieprzyjemnie, i dodał:
– To my byśmy prosili o jakiś datek. – Mówiący nie mógł się pochwalić tak zdrowymi zębami jak kamrat, ale najwyraźniej miał podobne poczucie humoru. – Te torby z jedzeniem, co by brzuchy dzieci napełnić, habity, żeby zmarznięte grzbiety przyodziać, buty, nic, że śmierdzom, my nie som wybredni.
– Bracie Naywirze? – Złodziej, nie spuszczając wzroku z obu rabusiów, rozluźnił ramiona i starał się nie uśmiechać zbyt prowokacyjnie.
– Myślę, że to marynarze z jakieś zawszonej łajby, którzy zeszli na ląd i szukają szybkiego zarobku. Miejscowi wiedzą, że nie sprzedaliby naszych habitów w tym mieście. Pewnie jutro ich krypa wypływa z portu, więc sądzą, że opchną je gdzieś na kontynencie. Sądząc po ubiorze, zwłaszcza tych czarnych portkach, akcencie i powołaniu się na Bliźnięta Mórz, pochodzą z okolic ArMittar. Patrząc na odciski od wioseł na dłoniach, pewnie są z załogi galery, która wczoraj przywiozła dzbany i szklane kielichy. „Czarna Mewa”. Zgadłem?
Rabusie otworzyli szerzej usta.
Za plecami Altsina ktoś stęknął, rozległ się odgłos, jakby stuknęły o siebie dwa dojrzałe melony, a po chwili, jakby na ziemię upadły dwa worki ziarna.
– Bracie Domahu?
– a’Kamenoelewarrenn powiada – głos mnicha nie zmienił się ani na jotę – że hańbą jest poddawać się złu, pochylać przed nim głowę, padać na kolana, zasłaniając się niechęcią do przemocy. Bo zło, któremu się nie przeciwstawisz, urośnie, spotężnieje i pójdzie w świat krzywdzić innych. A ich krzywda będzie twoją winą.
Pałka wyciągnięta w stronę Altsina zadrżała i opadła. Jej właściciel gapił się ponad ramieniem złodzieja i wyglądał, jakby właśnie zobaczył swoją śmierć.
– Czy to zło przeżyje?
– Oczywiście, bracie Altsinie, jak inaczej mogłoby zmienić swoje postępowanie?
– Dobrze. Wy. Hej! Wy! – Musiał podnieść głos, by przyciągnąć uwagę niedoszłych bandytów. – Może trudno w to uwierzyć, lecz brat Domah biega szybciej niż chart. Sam bym mu nie uciekł, nawet jakby mi dał pól mili przewagi. Rzućcie broń.
Pałki stuknęły o ziemię niemal jednocześnie.
– To trzeci raz w ciągu ostatnich czterech miesięcy, gdy nas napadają. I zawsze są to zamiejscowi, jakieś marynarskie męty, co to bezdomnej kobiecie z dzieckiem przy piersi wyszarpną ostatni grosz spomiędzy palców. Tracimy przez was czas, wiecie o tym?
Cisza, spojrzenia wlepione za jego plecy, nerwowe przełykanie śliny.
– To było pytanie!
– Eeee… – Niższy z marynarzy chyba naprawdę zamierzał odpowiedzieć.
– Nie. – Altsin czuł, jak ten cholerny, lodowaty strumień, który czasem wypełniał mu żyły, pojawia się gdzieś w okolicach przepony i z każdym uderzeniem serca płynie dalej. Dziwił się, że gdy oddycha, z ust nie wylatuje mu kłąb pary. – Nie jęcz. Zgadzasz się, że ubodzy potrzebują wsparcia? Skiń tylko głową. Dobrze. No to się rozbieraj. Ten drugi też. A potem rozdziejecie kamratów. Dobre portki i koszule przydadzą się każdemu. Już!
Przez kilka uderzeń serca mężczyźni tkwili w absolutnym bezruchu. Obrabować grupkę mnichów a być obrabowanym przez grupkę mnichów…
Altsin nie mógł zobaczyć, jak brat Domah robi krok w przód, ale stojący przed nim mężczyźni nagle jeszcze bardziej pobladli i zaczęli się rozbierać. Żaden nawet nie pomyślał, by sięgnąć do noży, które nosili u pasa.
– Buty też. Znajdziemy dla nich nowego właściciela. Dajcie rzeczy bratu Naywirowi. Dobrze. A teraz tamtych dwóch. Szybciej!
Właściwie nie musiał podnosić głosu, wystarczył stanowczy ton i odpowiedni akcent. Po chwili Naywir przyciskał do piersi cztery pary spodni, cztery pary marynarskich buciorów i cztery koszule. Noże leżały na bruku u jego stóp. Wyglądał… dość pociesznie z tą zdumioną miną.
Altsin zastanawiał się, czy nie kazać marynarzom ściągnąć też przepasek biodrowych i wełnianych skarpet, ale uznał, że to już byłoby okrucieństwo. Poza tym brat Domah wydał właśnie bardzo zniecierpliwione parsknięcie, co brzmiało, jakby poirytowany byk sapnął złodziejowi za plecami.
Odwrócił się.
Domah z K’eln twierdził, że pochodzi z południa, miejsca leżącego daleko za pustynią Travahen, z jednego z miastpaństw zajmujących zachodnie wybrzeże kontynentu i przytulone do niego wyspy. Państewka oczywiście miały własne nazwy, lecz po pierwsze przeciętny Meekhańczyk prędzej język by sobie odgryzł, niż którąś wymówił, a po drugie, jak powiadali marynarze, tamtejsze granice i dynastie zmieniały się szybciej, niż dobra dziwka zmienia klientów. Podobno stolica jednego z owych krajów nazywała się K’eln, a Domah był kapłanem lokalnego kultu Baelta’Mathran. To wszystko nie miało jednak znaczenia, gdy człowiek stawał z nim twarzą w twarz i zaczynał się zastanawiać, za jakie grzechy bogowie postawili go na drodze tego mnicha.
Brat Domah miał siedem stóp i cztery cale wzrostu, a z jego habitu można by zbudować namiot dla sześciu ludzi. Ciemną twarz z orlim nosem i dzikimi oczyma ozdabiały dwie rytualne blizny, tworzące na prawym policzku coś w rodzaju prymitywnego piktogramu. Czarną brodę sięgającą piersi plótł w gruby warkocz, za to głowę golił na łyso. I przy tym był szeroki w barach jak… ech… Łaskawa Pani niektórym nie skąpi niczego.