– Skończyłeś z nimi, bracie? – I znów ten głos, spokojny, uprzejmy. Altsin poczuł, jak odpływa z niego irytacja, a lód w żyłach topnieje.
– Tak, bracie Domahu. Skończyłem.
– Mamy pracę do wykonania.
– Wiem, chodźmy.
Ciemnoskóry olbrzym cofnął się w ciemność i po chwili wynurzył z niej z kotłem pełnym polewki. Dziesięciogalonowy gar owinięty w gruby pled trzymał jedną ręką, jakby to był mały koszyk z pieczywem. Złodziej obejrzał się przez ramię. Niedoszli rabusie zniknęli, zabierając swoich kompanów. Tylko ich noże leżały na ziemi. Kopnął je pod ścianę, gdzie utonęły w warstwie lepkiego błocka.
Pora wracać do pracy.
– Ależ miałeś głos.
– Co? – spojrzał na Naywira.
– Głos. Jak oficer musztrujący swój oddział. „Nie! Nie jęcz! Rozbierać się!”. – Młodszy mnich patrzył na Altsina z uśmiechem. – Służyłeś w wojsku?
Gniew uderzył złodzieja jak chłośnięcie rozpalonym do czerwoności łańcuchem. Skoczył ku Naywirowi tak nagle, aż ten szarpnął się w tył i klapnął na bruk, wciąż przyciskając do brzucha zdobyczne ubrania. Oczywiście nie chodziło o to, że Altsin miał coś wspólnego z wojskiem czy wojną. Raczej o to, że był, do jasnej cholery, przynajmniej częściowo, ale był, kwintesencją wojny, jednej wielkiej, cholernej i przerażającej rzezi, w której nie liczyło się nic i nikt i która ciągnęła się przez pokolenia i pokolenia, zasysając, przeżuwając i miażdżąc miliony jak jakiś przeklęty wir, a ten niedorobiony półgłówek jakby nigdy nic pyta go o to, czy miał coś wspólnego z armią, jakąkolwiek armią, ja, na głowę twojej wydupczonej przez pułk pancerny matki, byłem całą pieprzoną armią! Czułem każdego jej żołnierza, od doboszy i trębaczy po elitę elit, zasranych weteranów, krwawiłem z nimi, płakałem i umierałem, podnosiłem ich ducha, koiłem strach i napełniałem serca rozpalonym żelazem! Walczyliśmy, żeby powstrzy…
Unik!
Nie! Nie, sukinsynu!
Fala lodu wypełniła mu żyły, gorąc i zimno starły się w walce. Zatrzymał się w pół ruchu, powoli wyciągnął ręce i pomógł mnichowi wstać.
– Chodźmy – mruknął.
Reszta nocnej pracy upłynęła im w niemal całkowitym milczeniu. Wędrowali uliczkamikanionami rozświetlonymi tylko blaskiem ich lampki, a szare ściany pochylały się nad nimi jak wyrzut sumienia. Odwiedzali zaułki w pobliżu tawern, jedynych punktów w dzielnicy, gdzie tętniło życie, a gwar i blask wydobywające się z okien przełamywały wrażenie, że mnisi wędrują po jakiejś nekropolii, zachodzili nad sam brzeg zatoki, nad tę cuchnącą nibywodę, na której nieczystości z całego miasta tworzyły gruby na dwa cale kożuch i gdzie dopiero kilkadziesiąt jardów od brzegu morze błyskało małymi falkami. Wszędzie wkładali w drżące dłonie chleb i suszone ryby, napełniali żebracze miski ciepłą zupą.
Pozbyli się też zdobytych na marynarzach ubrań i butów. Altsin jak zawsze zdumiewał się tym, ilu głodnych i zmarzniętych biedaków czekało w porcie, ale w gruncie rzeczy nie powinien się dziwić. Jeśli komuś się nie powiodło w Kamanie, a nie miał dość pieniędzy, by opłacić podróż statkiem na kontynent, wpadał w pułapkę, jaką okazywało się miasto. Z wyżej położonych dzielnic strażnicy miejscy przepędzali żebraków i bezdomnych, więc ci, niepotrzebni, staczali się na sam dół, wędrując wraz z nieczystościami w kierunku portu. Bo tylko tu mogli znaleźć na wpół wypełniony magazyn, szopę rybacką czy po prostu kawałek mniej zaświnionego bruku i wegetować, licząc na…
Na cud.
Było w tym coś gorzkiego i symbolicznego, olbrzymie bogactwo górujące nad nieskończonym nieszczęściem.
Złodziej pogrążył się w pracy, skupił na niej całkowicie, nie poświęcając towarzyszom nawet przelotnego spojrzenia, a oni, wyczuwając najwyraźniej jego nastrój, o nic nie pytali. W miarę jak znikała zupa z kociołka, a sakwy robiły się coraz lżejsze, opuszczał go gniew. Naywir naruszył niepisaną zasadę, która mówiła, by nigdy nie pytać i nie próbować głośno zgadywać, jaki kaprys Pani Losu zagnał człowieka między opiekuńcze dłonie Wielkiej Matki. Każdy z mnichów miał swoje tajemnice, większość w położonym na krańcu znanego świata klasztorze szukała ciszy i spokoju, niektórzy także odkupienia własnych win. Zagadywanie o cudzą przeszłość było bardzo źle widziane.
No ale brat Naywir, to brat Naywir. Można go posądzić o wiele rzeczy, lecz nie o złą wolę.
Altsin zatrzymał się bez ostrzeżenia, aż idący za nim mnich prawie wpadł mu na plecy, uniósł wyżej lampkę, jakby chciał przyjrzeć się lepiej czemuś skrytemu w cieniach.
– Bracie Naywirze…
– Tak?
Złodziej usłyszał, że tamten wstrzymuje oddech.
– Nie służyłem w żadnej armii ani wolnej kompanii ani nie byłem hersztem rozbójników. A jeśli jeszcze raz zapytasz mnie o przeszłość, sprawdzę, czy czyjś durny łeb da się użyć zamiast piłki.
– Hej, jestem przywiązany do własnej głowy.
– Nie mówiłem, że to będzie łatwe. I nie mówiłem, że oddzielę ten łeb od ciała. To zepsułoby całą zabawę.
Brat Naywir westchnął cicho.
– Domyślam się, bracie Altsinie – zgodził się potulnie.
Ruszyli dalej; złodziej czuł, jak z każdym krokiem opuszcza go wściekłość. I pragnienie, by odwrócić się, walnąć idącego za nim braciszka lampą w głowę, a potem jak najszybciej znaleźć jakiś statek i opuścić Kamanę. Popłynąć na kontynent. Do PonkeeLaa. To był inny atak niż dotychczas. Niespodziewany i gwałtowny, po raz pierwszy od miesięcy zaczął myśleć w pierwszej osobie, jakby wspomnienia Reagwyra były jego własnymi wspomnieniami. To źle… bardzo źle.
Musi jak najszybciej odnaleźć tę seehijską wiedźmę.
Jutro spotka się z ludźmi Raji i oby mieli dla niego pomyślne wieści. Najlepiej coś w stylu: tak, znaleźliśmy ją, jest w mieście, sprzedaje magiczne proszki pozwalające szybko i bezboleśnie pozbyć się starożytnego bóstwa z głowy.
Po przystępnych cenach.
Uśmiechnął się lekko. Tak lepiej. Dopóki potrafi żartować, jest dobrze.
Jeszcze kilka uliczek i wrócą do klasztoru.
*
Natrafili na nie pod koniec pracy, gdy kociołek z zupą świecił już dnem, a sakwy z jedzeniem zostały całkowicie opróżnione. Minęła północ, a o tym, jak byli zmęczeni, najlepiej świadczyło to, że Altsin od dawna nie czuł już żadnych zapachów ani nie zwracał uwagi, w czym brodzi, a brat Naywir nie odezwał się od dobrej godziny. Cokolwiek mówić o tych nocnych wędrówkach, były wyczerpujące.
Leżały na środku uliczki, dwa kształty przypominające w świetle lampki dwie sterty szmat i kawałków drewna, rzucone na brzeg kaprysem morza. Duży i mały. A raczej mały i mniejszy. Altsin zatrzymał się i przez kilka uderzeń serca patrzył, usiłując rozpoznać, co właściwie widzi. Dopiero po chwili wyodrębnił chude ręce i nogi. Błyszcząca skóra, zasłaniający twarz kołtun ciemnych włosów, jakieś szare łachmany, wyglądające niczym pozszywane z kawałków przeżutych skór. Kobieta? Dziewczyna? Chyba.
I dziecko.
Pierwszy wyminął go brat Domah, siedem stóp i cztery cale miłosierdzia i sumienności. Pochylił się, potem przykląkł, delikatnie odgarniając leżącej włosy z twarzy. Sprawdził puls, najpierw na nadgarstku, który zniknął całkowicie w jego wielkiej łapie, potem na szyi. Zdecydowanym ruchem ściągnął pled otulający kocioł z zupą i okrył dziewczynę.
– A dziecko?
Wielki mnich podniósł mniejsze ciało w górę, potrząsnął. Drewniane ręce i nogi zastukały, workowaty korpus zwisł bezwładnie. Lalka. Złodziej przymknął oczy, psiakrew, dałem się nabrać, pomyślał, przypatrując się dziewczynie, kolejnej ofierze marzeń o bogactwie Kamany, odartej ze złudzeń i kończącej w porcie. Trzeba jej znaleźć jakieś schronienie i, niech tam, zostawić pled.