Выбрать главу

Powiedział to głośno.

– Nie. – Domah pokręcił głową. – Musimy ją zabrać do przeora.

– I przebrać za młodego braciszka? Słyszałem różne plotki o klasztorach i nareszcie jedna okazuje się prawdziwa. – Altsin pozwolił sobie na sarkazm. – Nie możemy zabierać wszystkiego, co znajdziemy na ulicy, bo zabraknie nam miejsca za murami.

– To nie jest rzecz, bracie Altsinie.

– Nie to powiedziałem.

– Wiem. Wybacz. A teraz spójrz.

Zakonnik odsłonił udo dziewczyny. Wysoko, po wewnętrznej stronie, niemal przy samej pachwinie, skórę szpeciło ciemne znamię.

– Znak galerniczy? – Naywir też minął złodzieja, pochylił się i przeczytał – ArMittar. Wschodni Port. Własność kompanii Koda. Hm. Nie jest wypalony. Niezwykłe.

Właśnie. Na mittarskich galerach służyli i wolni wioślarze, i niewolnicy. Imperialne prawo zakazujące niewolnictwa nigdy nie objęło swoim władaniem ArMittar, więc galery wypływające z tego portu oprócz wolnych marynarzy miały czasem w załogach także skutych łańcuchami nieszczęśników, brudnych, wychudzonych i obdartych, z galerniczym piętnem wypalonym na skórze i plecami zaznajomionymi z batem.

Ale nigdy nie były to kobiety.

Dziwne.

– To co? Zabierzemy ją do klasztoru i znajdziemy tego Koda? Żeby zwrócić mu własność?

Nie wiadomo, czy brat Domah zrozumiał kpinę. Mittarskie kompanie handlowe obejmowały od kilku do kilkuset statków i zazwyczaj ich nazwy nie miały nic wspólnego z prawdziwym właścicielem. Ustalenie, który ze statków cumujących w porcie należy do kompanii Koda, było właściwie niemożliwe, jeśli jego kapitan sam nie chciał się do tego przyznać. Olbrzym zignorował jednak złośliwość, tylko spojrzał Altsinowi prosto w oczy. Zazwyczaj budził instynktowny lęk, ale gdyby ich pechowi rabusie zobaczyli wyraz jego oczu teraz, pewnie popuściliby w portki ze strachu.

– To nie jest własność, bracie Altsinie – wymruczał groźnie. – Człowiek nie może być cudzą własnością.

– I dlatego przeor nie posyła cię do portu, gdy cumują w nim niewolnicze galery. Kamana nie potrzebuje wojny z ArMittar. Dlaczego chcesz ją zabrać?

– Podejdź i popatrz. – Olbrzym odsłonił nieco bardziej twarz dziewczyny.

Jasna skóra, choć brudna jak nie wiadomo co, wystające kości policzkowe, migdałowy zarys oczu, wąski podbródek. Cholera!

– To niemożliwe. Nie byliby aż tak głupi.

– Nie? Ma ślady po więzach i po biciu.

Potężny mnich wskazał nadgarstki i kostki dziewczyny, zdjął pled i odsłonił plecy. Jęknęła cicho, powieki jej zatrzepotały, na ten ruch Domah pochylił się gwałtownie i podniósł ją z ziemi, przycisnął do piersi. Jakby podnosił małe dziecko.

– Na pewno nie napadli na żadną wioskę – wymruczał już ciszej. – Ale gdyby natknęli się na łódź z dala od brzegu? Albo wręcz wyłowili ją z morza? Prawo ArMittar mówi, że to, co wyłowione z morza, należy do kapitana.

Złodziej popatrzył na trzymaną przez Domaha dziewczynę.

– Uciekła im? Mogli liczyć, że zawiozą ją na kontynent i sprzedadzą w którymś z północnych miast. Albo że popłyną na południe, do was albo dalej, do Daeltr’ed. Tam za młodą niewolnicę z egzotycznego plemienia można dostać tyle, ile za dobrego wierzchowca.

Naywir zmarszczył zabawnie twarz.

– Nie rozumiem.

Altsin westchnął.

– Przyjrzyj się jej. Nie jak mnich. Jest… była ładna, bardzo ładna. Seehijki uchodzą za wyjątkowo piękne kobiety. Niektórzy mężczyźni są gotowi wiele zapłacić za taką nałożnicę. Cholera jasna, rozdajesz chleb i zupę kobietom, które zarabiają dupą na życie, a przed chwilą odczytywałeś znaki, które ma prawie między nogami, więc się teraz nie czerwień. Założę się, że to dlatego nie wypalili jej ich żelazem. Nie chcieli psuć skóry. – Zgrzytnął zębami. – Niech to szlag! Domah ma rację. Nie możemy jej tu zostawić, bo jutro pół miasta będzie wiedziało, że w porcie jest seehijska dziewczyna, a jeśli jej krewni uznają, że Kamana miało coś wspólnego z tym porwaniem… Zabierzemy ją do klasztoru, przeor zawiadomi Radę. Niech przeprowadzą śledztwo, który kapitan był tak głupi, by narazić się na seehijską zemstę rodową.

Interludium

Jechali w ciszy. Od wielu godzin jechali w ciszy, której żadne z nich nie miało zamiaru przerywać. Nie przeszkadzało mu to. Pamiętał… sceny. Rozpalanie ogniska, kociołek z bulgoczącą zawartością, której ani zapachu, ani smaku nie czuł, chłód ciągnący od ziemi, drżenie dłoni bezwiednie gładzących rękojeści mieczy. Pamiętał mężczyzn, którzy zagrodzili im drogę na pewnej leśnej ścieżce. Czterech. Ich przywódca uśmiechał się, potrząsając trzymanym w dłoniach toporem, po czym spojrzał mu w oczy, odwrócił nagle wzrok i ruszył w krzaki, schodząc z drogi.

Wędrowali powoli, nie spiesząc się, a cisza gęstniała wokół nich jak krzepnąca żywica. Mała Kana obserwowała go spod grzywki czarnych włosów, Yatech czuł to, czasem łapał jej spojrzenie, z którego nie mógł nic wyczytać: ani złości, ani żalu, ani gniewu. Było po prostu absolutnie… obojętne.

Drugiego dnia rozbili obóz w małej kotlince, rozpalili ognisko i zjedli szybką kolację.

A potem na niewidoczny znak Iavva wstała i znikła między drzewami. Zostali sami.

– Co pamiętasz z tamtego obozu?

Pamiętał, że gdy skończył bajkę, ułożył dziewczynkę razem z resztą dzieci na jedynym wozie, który miał drzwi, i zabezpieczył wejście. Jeśli w okolicy nie było niedźwiedzi, padlinożercy nie będą się mogli dobrać do zwłok. Potem ruszył za Kanayoness. Czekało go jeszcze kilka miesięcy służby, po których będzie wolny. Ale o tym nie miał zamiaru teraz mówić. Spojrzał jej tylko w oczy, takie zwyczajne i spokojne, że prawie mógł uwierzyć, iż rozmawia z normalną dziewczyną.

– Nie odpowiesz?

– Nie.

Odezwał się po raz pierwszy od dwóch dni i zdziwił, że głos ma normalny.

– Uważasz, że to moja wina? Że odebrałam ci wszystko, pochodzenie, imię, tożsamość, a na końcu zrobiłam z ciebie mordercę dzieci? To był twój wybór. Nie musiałeś się wtrącać do tego, co robiła Iavva.

– Nie musiałem? Kim… czym bym się wtedy stał?

Kąciki jej ust powędrowały w górę.

– Dobre pytanie. Po pierwszym starciu kazałam oszczędzić te kilka kobiet i tego starca. No dobrze, jego, by cierpiał, by budził się w nocy, szlochając na wspomnienie tych, którzy przez niego zginęli. Ale gdy on i te suki wybrali śmierć… Pomyślałeś, co mogłaby zrobić gromadka dzieci, sama, w lesie, kilkadziesiąt mil od najbliższej ludzkiej siedziby? Teraz wychodzi z ciebie… nie człowieczeństwo, tylko… człowiekowatość. Ten dziwny zestaw cech, będących mieszaniną błędnych pojęć, niemądrych przekonań i sztuki samookłamywania się. Zabiłbyś matkę tej dziewczynki, ale jej samej już nie. Bo dobrzy ludzie nie zabijają dzieci. Mogą je zostawić w głuszy na pewną śmierć z głodu, pragnienia i od wilczych kłów, ale przecież nie będą tego widzieć, więc nie obciąży to ich sumienia. Człowiekowatość w pełnej krasie.

– Więc to była litość? Widziałem, co wylazło z ciebie, gdy kazałaś je zabić…

– Widziałeś? – spoważniała. – Co widziałeś?

Wstała lekko, przeciągnęła się, wdzięcznym, dziewczęcym ruchem odgarnęła grzywkę z czoła.

– Cieszyłaś się z tego. Z zabijania niewinnych.

On również się podniósł i mimowolnie poruszył barkami, poprawiając ułożenie mieczy.

Skoczyła naprzód tak szybko, że nie zdążył nawet sięgnąć po broń, a już była przy nim, twarzą w twarz, jej oczy zdawały się rosnąć, wypełniać przestrzeń, aż pożarły go całego.