Yatech poczuł dotknięcie w pierś, lekkie, niemal jak muśnięcie, ale ziemia uciekła mu spod stóp i upadł na plecy.
Uderzył potylicą o coś twardego z taką siłą, aż gwiazdy rozbłysły mu pod powiekami, a ona usiadła na nim, złapała go za głowę i przycisnęła ją do podłoża. Kolejny błysk rozsadził czaszkę, ale mimo to poczuł pod sobą coś, czego nie spodziewałby się w lesie – gładki ciepły kamień.
Nachyliła się nisko i wyszeptała mu do ucha:
– Zamknij oczy. Słuchaj.
Wzdrygnął się.
– No, zamknij… – Zasłoniła dłonią jego oczy. – Słuchaj.
Dopiero po chwili zrozumiał. Cisza. Bezbrzeżna, nienaturalna, całkowita. Taka cisza, że dopóki człowiek się w niej nie znajdzie, nie ma pojęcia, że tak naprawdę nigdy w życiu prawdziwej ciszy nie zaznał.
– Nie ruszaj się. Słuchaj.
Jej szept miał siłę krzyku. A gdy przebrzmiał, cisza zdawała się jeszcze głębsza, martwa.
Jakiś dźwięk przebił się do jego świadomości. Coś jak… oddech, jakby ktoś nabierał powietrza i wypuszczał je ze szlochem. Cicho, jakby płaczący bał się, że ktoś go usłyszy.
– Słyszysz, prawda? Niewinni? Nie ma niewinnych. Ty, ja… każdy. Wszyscy jesteśmy winni. A ona najbardziej. Nie patrzyła na mnie, choć spotkałyśmy się kilka razy, byłam zbyt nieważna, nieznacząca. A ona… powiedziała… wszyscy powiedzieli, że sto lat… najwyżej dwieście. A nie trzy i pół tysiąca! – Uderzyła jego potylicą o kamień. – Nie tyle! Nie tyle! Słuchaj!
Uniosła się nieco i mocniej przycisnęła jego głowę do ziemi.
Szloch. Jakby świat płakał.
Otworzył oczy, zrzucił z siebie Małą Kanę i zerwał się na równe nogi.
Niebo. Jasnoszare, w odcieniu polerowanego żelaza, przykleiło się do horyzontu i pięło w górę, by nieprzeniknioną kopułą przykryć cały świat, który składał się już tylko z czarnej równiny i wyrastających gdzieś w oddali kilku kamiennych zębów.
Zamarł.
– Gdzie…
– Meekhańczycy nazywają to Mrokiem.
– Mrok? Mrok to…
– To przez Mrok dusze odchodzą do Domu Snu. – Kanayoness zdawała się go nie słyszeć. – To spoza Mroku przybywają demony. To za Mrokiem znajdują się królestwa Nieśmiertelnych, bogów, którym winniśmy posłuszeństwo i lojalność. Tak mówią. Prawda?
Potrząsnął głową. Mrok? Jak? Mrok jest… złem. Mówi się „niech cię Mrok pochłonie” albo „przeklęte dziecko Mroku”, i to są poważne słowa. Takie, na które czasem odpowiada się stalą. Ale to? To miejsce…
Zacisnął pięści.
– Każdy Wiedzący tak mówi.
– Naprawdę? Ale dlaczego? Bo gdy sięgają po Moc, naznaczoną aspektem lub dziką, gdy sięgają głęboko, potężnie, do granicy swoich umiejętności albo i poza nie, natrafiają na barierę. I większość opisuje ją jako czarną ścianę, której granic nie sposób ustalić. Mrok. Ale kiedyś… wy i nie tylko wy… kiedyś nazywaliście to miejsce Zasłoną. Albo Murem. Albo Barierą. Choć od wieków już, jak większość znanego świata, używacie meekhańskiej nazwy. Jest bezpieczniejsza.
– Bezpieczniejsza?
– Zasłona może się unieść, a mur można zwalić. A mrok to mrok, coś, czego nie można pochwycić, a więc jest w swojej istocie niezniszczalne. Prawda? Żyjecie za murem, wybudowanym z niespełnionych przyszłości, i udajecie, że wszystko jest w porządku. A ponieważ nie widzicie ceny, jaką zapłacono za wasze dobre samopoczucie, uważacie, że nic się nie stało. Tak jak w tym lesie, mój miły. – Uśmiechnęła się, i nie był to ładny uśmiech. – Zostawiłbyś te dzieci same na pewną i okrutną śmierć, lecz ponieważ byś jej nie oglądał, nie obciążałaby twojego sumienia. Tak jest z całym światem. Nie widzicie cierpienia, które jest ceną za wasz spokój, więc śpicie spokojnie, a nawet jeśli czasem coś do was dociera, odwracacie wzrok. – Podeszła do niego i dźgnęła palcem w pierś. – Tak naprawdę najgłębszy mrok kryje się tutaj. W waszych sercach. Nieprawdaż?
Cofnął się, wyszarpując miecz i kierując go w jej stronę.
– Co jest prawdą?! Po co mi to pokazujesz?! Co ty mi robisz? Jeszcze kilka miesięcy i odejdę… Po co zadajesz sobie tyle trudu?
Uniosła brwi, a on poczuł, jak kości zmieniają mu się w lodowe drzazgi. Pod tymi pięknie zarysowanymi brwiami, w tych wielkich oczach nie było nic poza czystym szaleństwem.
– Miecz? Mój własny miecz? I oskarżenia? – Uśmiech Małej Kany przypominał wyszczerzenie kłów wściekłego psa. – Próbujesz zwalić winę na mnie? Bo pokazuję ci, że jesteś ślepcem z krainy ślepców? Jak niewiele wiesz i rozumiesz? Znów ta twoja człowiekowatość… Jeśli prawda nie pasuje do mojego obrazu świata, tym gorzej dla prawdy. Muszę ją zignorować, zapomnieć, zniekształcić. A jeśli to się nie uda – zniszczyć. I co teraz zrobisz? Issaram…
Zrobił krok w przód i oparł sztych miecza o jej szyję, w to zagłębienie, gdzie łączą się obojczyki.
– Nie jestem już Issaram. Nie mam duszy i…
– Zamknij się! – Machnęła ręką, nie zwracając uwagi na broń. – Nie można stracić duszy, wyrąbując dziurę w skale i łamiąc miecze, głupcze. Ciało bez duszy jest jak krwawiące jagnię w wilczej norze, łowcy znajdą je w kilka chwil. O tym też zapomnieliście? Narzucony plemienny zwyczaj zniekształcił i wyparł prawdę, a wy akceptujecie go, bo tak jest łatwiej i prościej. Wspólna dusza? W czym niby miałaby istnieć, co? Jakim rodzajem bytu miałaby być? Oświeć mnie. Wyjaśnij.
Pamiętał, że jako dziecko rzeczywiście często pytał, gdzie ona jest, lecz nikt z dorosłych nie potrafił mu dać zadowalającej odpowiedzi. Jedni mówili, że unosi się nad afraagrą, inni, że mieszka w ścianach kamiennych domostw albo że kuli się pod tronem Wielkiej Matki, oczekując na koniec czasów i Sąd. Najpopularniejsza koncepcja głosiła, że wspólna dusza zamieszkuje ciała żywych członków plemienia, a po śmierci jednego z nich jego dusza roztapia się wśród reszty, póki więc plemię będzie istnieć, póty jest nadzieja na odkupienie starożytnych grzechów.
To była dobra odpowiedź. Prawdziwa i szczera.
Ale wzbudziła tylko uśmiech politowania, na którego widok ręka trzymająca broń drgnęła mu raptownie.
– Naprawdę? – Uniosła brwi i zakryła usta dłonią, kpiąc z niego w żywe oczy. – A czyż wasi Wiedzący nie twierdzą, że dusza jest księgą zapisującą całe życie człowieka? Jego czyny, emocje, wspomnienia, jego szlachetność i podłość? Że człowiek to dusza, a ciało to tylko kupa mięsa i kości, nic więcej? Więc jak? Czy czułeś kiedyś, że coś w ciebie wstępuje? Po śmierci nawet najbliższego krewnego? Czy też towarzyszyło ci tylko poczucie straty? Odejścia. Czy poczułeś, kiedy umarł twój ojciec? A brat? A matka? Nie urodziła się jako Issaram. Czy jej dusza też powędrowała do mitycznej wspólnoty? Wiesz, co się dzieje, gdy wlejesz do kubka wody łyżkę wina? Nawet dziecko wyczuje zmianę smaku. A gdybyś wlał kilka łyżek? Kilkanaście? Czy gdyby umarło nagle wielu twoich pobratymców, ty stałbyś się innym człowiekiem? Czy po każdej wojnie między plemionami ci, którzy przeżyli, zmieniają się w innych ludzi? Bo fragmenty dusz innych Issaram odcisnęły na nich swoje piętno? Wspólna dusza nie istnieje, głupcze, nie może istnieć, bo przestalibyście być ludźmi takimi, jak ludzi pojmuje reszta świata. Kim stałbyś się, gdyby każda śmierć w plemieniu odmieniała rdzeń twojej osoby?
Pokręcił głową, i to było jedyne zaprzeczenie, na jakie się zdobył, bo najmniej ufał teraz własnemu gardłu. Jej twarz natychmiast skamieniała w grymasie pogardy.
– Ślepiec z krainy ślepców. Pierwszym krokiem do głupoty jest zaprzestanie zadawania niewygodnych pytań. Nie jesteś już Issaram? Po co udajesz? Przecież widzę, jak co rano przecierasz ostrze mieczy wilgotną szmatką, by je napoić, a co wieczór skłaniasz głowę w stronę zachodzącego słońca. Widzę, jak stawiasz stopy, gdy mija cię uzbrojony mężczyzna, i z jaką pogardą patrzysz na tych, którzy nie kłaniają się twojej bogini.