Złapała głownię miecza. Patrzył na ten gest jak zahipnotyzowany, czarna klinga była ostrzejsza niż brzytwa.
– Co właściwie trzyma cię przy mnie? Strach? Nie – odpowiedziała sama sobie. – Honor, a raczej jakieś dzikie, głupie, pierwotne poczucie wierności, które też wyryto ci w głowie plemiennymi bajkami. Wspólna dusza? Wasze dusze po śmierci idą do Domu Snu. Kendet’h? Droga? Jaka droga? Dokąd prowadząca? Do mitycznego końca czasów? Ten koniec już nastąpił, a wy go nie zauważyliście. A może do odkupienia? Jakiego? Za co? Pamiętacie? Nie! Harudi był głupcem, durniem, żałosnym półgłówkiem, który przypomniał innym o Baelta’Mathran, by zjednoczyć garść pustynnych plemion, bez których świat byłby lepszy. Ba, które tak naprawdę nie powinny istnieć, ale ona zdecydowała, że pozwoli im żyć. Suka. Sprytna i przebiegła ponad wszelkie wyobrażenie. Zasiać ziarno, mit o własnym istnieniu, zanim wyda się pierwszy krzyk…
Bez trudu odchyliła w bok czarną klingę.
– Nie wyciągaj na mnie broni, którą ci podarowałam – zasyczała. – Nigdy. I nie próbuj mi mówić, kim jesteś albo nie jesteś. To ja o tym decyduję. Dla mnie jesteś batchi – bryłą, bytem pośrednim między kawałkiem błota a istotą ludzką. Do tej pory kształtowały cię zwyczaje i prawa ludu, wśród którego się wychowałeś. Rozumiesz, co to znaczy?
– Nie.
– Że gdybyś wyrósł wśród Meekhańczyków, byłbyś jednym z nich, pracowałbyś i walczył dla chwały Imperium. Gdyby wychowali cię pustynni nomadzi, jeździłbyś na wielbłądzie i napadał na karawany. A gdybyś urodził się na wybrzeżu, łowiłbyś ryby albo budował statki. Rozumiesz? Tak naprawdę ciebie nie ma, nigdy nie było, zostałeś ukształtowany przez innych na ich obraz i podobieństwo, włącznie z ich człowiekowatością. Prawdziwym człowiekiem będziesz, dopiero gdy sam wybierzesz swoją drogę.
Słuchał, nie rozumiejąc, o co jej chodzi, bo nie pierwszy raz raczyła go takim bełkotem, i nie odrywał wzroku od drobnej dłoni zaciśniętej na ostrzu yphira, a w głowie kołatała mu jedna myśl. Przecież ona powinna obciąć sobie palce. Powędrowała za jego wzrokiem.
– Zdziwiony? Te ostrza mnie nie mogą zranić, głupcze. Spójrz jeszcze raz na swoje miecze i na to, na czym stoisz.
Spojrzał. Czarna, jakby wulkaniczna skała, gładka i szklista. I czarne, lśniące niczym obsydian klingi.
– Nadal myślisz, że zrobiłam je z pustynnego piasku?
– Czym one są?
– Mrokiem w czystej postaci. Krzywdą, kłamstwem oraz złamanymi obietnicami. I pamiętaj. Są moje. Ty je tylko nosisz.
Zamknął oczy, żeby nie patrzeć w obłęd, w łuskowate, śluzowate coś, co przyczaiło się na dnie jej źrenic.
– Ten płacz. Jak często go słyszysz?
I zadrżał, gdy odpowiedziała, bo w tej jednej chwili miał pewność, że mówi prawdę i tylko prawdę. Zapadło milczenie, coraz dłuższe i dłuższe, a on wciąż nie miał dość sił, by otworzyć oczy.
– Pojedziemy na południe. Daleko, za pustynię. Pani Losu chciała, bym wzięła udział w jednej z gier, jakie prowadzi, więc staniemy u stóp Agara od Ognia i lepiej, by nie przywitał nas zbyt gorąco.
Jej głos zmienił się, znów brzmiał normalnie, niemal przyjacielsko.
– To był żart. Odwiedzimy komnatę, którą Agar stworzył tysiąc lat temu, gdy otworzył tam swoje Oko, i będziemy świadkami pewnych negocjacji. Tyle mi powiedziała Eyfra. Nie ufam jej za bardzo, więc bądź uważny. Jeśli coś pójdzie źle, ty i Iavva możecie nie wystarczyć.
Poklepała go po policzku palcami zimnymi jak garść lodowych sopli.
– A jeśli kiedykolwiek przyjdzie ci jeszcze do głowy wyciągnąć na mnie broń, pożałujesz, że nie umarłeś na pustyni, mój drogi Noszący Miecze.
Rozdział 7
Ciemność zapulsowała, zatętniła najpierw odcieniami szarości, potem kolorami. Po chwili kolory zgasły. Deana nabrała powietrza i omal nie krzyknęła. Zabolało. Leżała teraz nieruchomo, żebra przypominały o swoim istnieniu przy każdym oddechu, ale reszta ciała była chyba w porządku, nic innego nie bolało, poza tym, że nie mogła się ruszyć. I nic nie widziała…
Wdech – powolny, głęboki. Zignorować ostrzegawcze ukłucia. Wydech – od przepony, aż zabolą mięśnie brzucha.
Wdech… wydech… wdech…
Dopóki nie zakręci się w głowie, a w końcówkach palców nie pojawi się mrowienie.
Odszukała go, sani – płomyk umieszczony tuż poniżej mostka, punkt równowagi, miejsce, gdzie lokuje się kawałek duszy, obszar, przez który przepływa siła witalna całego ciała. Stąd bierze swój początek bitewny trans, tu najwięksi issarscy mistrzowie skupiają całą swoją energię.
Wdech…
Ostatnim wydechem dmuchnęła łagodnie na sani, a on rozrósł się, wypełnił ją. Mogłaby wejść w tej chwili w khaan’s między jednym a drugim skurczem serca.
Wysiłek pozbawiony sensu dla kogoś, kto jest dobrze związany.
Sznury na wysokości kostek, kolan, dłonie skrępowane za plecami. Ktokolwiek ją związał, był bardzo ostrożny.
Jakieś rany oprócz potłuczonych żeber? Pamiętała nagłe wrażenie spadania i gwałtowne mdłości. Wyczuła czar, zanim mag go zwolnił, lecz zaklęcie było potężne… uderzyło szeroko, falą wysoką i głęboką na kilkanaście stóp. Pamiętała, że rzuciła się w bok, z szaleńczym przewrotem i przeturlaniem się po ziemi, w dół kamiennego zbocza, usiłując zejść z drogi czarom. Na końcu zbocza leżało kilka sporych kamieni.
Głowa zadudniła paskudnym, tępym łomotaniem gdzieś za lewym uchem.
Niech to Mrok pochłonie!
Zachowywali w karawanie nadzwyczajną czujność, ale to widać nie wystarczyło. W dzień po wyruszeniu od Oka Pani natrafili na pierwszą padlinę, i nikogo to nie zaskoczyło, bo przez cały ranek widzieli padlinożerców odprawiających w powietrzu taniec wdzięczności dla losu. Dwadzieścia końskich trupów leżało na ziemi, niektóre już spuchnięte, a ptaki ustawiały się karnie w kolejce do jadłodajni. Najpierw zjadacze oczu, mięsa i wnętrzności, potem pożeracze skóry i ścięgien, na samym końcu amatorzy kości. Na pustyni dało się niemal co do godziny ustalić datę czyjejś śmierci, obserwując tylko, kogo akurat karmi jego ciało.
Te konie zabito dwa dni temu, gdy Konowerczycy natknęli się na kolejny pusty wodopój. Każde zwierzę miało litościwie poderżnięte gardło, ich właściciele nie byli okrutni. Mimo to patrząc na czarne jamy oczodołów, rojące się od much, Deana poprzysięgła sobie, że jeśli Pani Losu pozwoli, porozmawia z tymi, którzy zabawiali się magią na pustyni.
Źródło, z którego zdjęto już pieczęć, pociło się właśnie na dnie wilgocią, pogłębili je trochę i do wieczora mieli dość wody. San Laweri wyglądał na zadowolonego, doprowadzi do Kan’nolet towar, zwierzęta i ludzi. Takiej właśnie kolejności użył, gdy o tym mówił, co wywołało ironiczne parsknięcie Ganwesa h’Narwi. Wiedzący powiadomił w końcu przewodnika o swoich podejrzeniach, lecz nie zmieniło to ich planów. Gdyby noszący błękity mężczyzna zawracał na każdą wzmiankę o czającym się na szlaku niebezpieczeństwie, nigdy nie ujechałby dalej niż milę od oazy czy miasta.
Wszyscy już wiedzieli, że posucha wśród wodopojów nie jest naturalna, a gdzieś przed nimi, oprócz konowerskiej karawany, muszą się znajdować także ci, którzy założyli pieczęcie na źródła. Gałązka i jego ludzie stale bawili się swoimi łukami, strażnicy Issaram chodzili bez przerwy z bronią, nie żeby to było coś dziwnego, zmienił się jednak sposób, w jaki ją nosili. Deana widywała takie napięcie u wojowników stających na placu przed pojedynkiem na śmierć i życie. Nawet woźnice i poganiacze wielbłądów ostentacyjnie obnosili się z szerokimi nożami, lekkimi toporkami i oszczepami.