A i tak ich zaskoczono.
Pamiętała, że drugiego dnia po minięciu studni rozbili obóz w cieniu wysokiej skalnej ściany. Słońce właśnie znikło za wzgórzami, zmówiła wieczorną modlitwę w towarzystwie kilku Issaram, po czym weszła do swojego namiotu, ściągnęła pas z szablami, sięgnęła po ekchaar.
Wspomnienia doprowadzały ją do tego momentu dość gładko, potem jednak był już chaos. Na pustyni zmrok zapada bardzo szybko, ledwo kilka chwil po zniknięciu słońca niebo pociemniało, zamrugało gwiazdami, niespodziewanie zawiał wiatr, ostry, chłodny, niosący piach i drobinki żwiru. Usłyszała, jak Ganwes krzyczy coś, próbując się przebić przez narastający huk, i wtedy ona też to poczuła… mrowienie w dłoniach, łaskotanie za uszami… Wypadła z namiotu, wyszarpując szable z pochew.
Pas poleciał gdzieś w bok. Nagle wokół znalazły się konie. Jeźdźcy, ktoś najeżdżał na nią, ciął z góry. Parada i kontra, zwierzę uniosło w mrok napastnika i jego wrzask. Czar, kolejny, zawisł w powietrzu i przez chwilę miała wrażenie, że ciemność w jednym miejscu stała się gęstsza, bardziej… nasycona, na mgnienie oka wszystko zamarło. Rzuciła się w bok w chwili, gdy obcy mag zwolnił zaklęcie, poturlała w dół zbocza i rozbiła głowę.
I tyle.
Tu pamięć odmawiała współpracy, choć wnioski wydawały się oczywiste. Ich karawanę rozbito nagłym, nocnym atakiem z użyciem potężnej magii, a ona sama dostała się do niewoli. Dlaczego jej nie zabili? Powinni. Issaram nie nadawali się do sprzedaży, mało kto zechce zapłacić za niewolnika, który może poderżnąć swojemu panu gardło albo popełni samobójstwo, bo ktoś ujrzał jego twarz.
Twarz… Aż ją skręciło. Czuła go… czuła ekchaar, a na nim opaskę na oczy, ale… Nie. Skup się.
Bardzo trudno jest wyczuć ubranie, fakturę tkaniny, rozmieszczenie szwów. Ciało, nawet nagie, rozgrzane po parowej kąpieli, szybko ignoruje takie rzeczy, zapomina je jako nieważne, ale…
– Nie odsłonili ci twarzy.
Prawie podskoczyła. Jak ją zwiódł? Nic nie słyszała.
– Ludzie tacy jak ja potrafią długo bardzo leżeć w nieruchu. Lubimy… nie głośno?
– Ciszę?
– Ciszę… Mój issarski nie najlepiej. Przyjmij przeprosiny.
Nie odpowiedziała. Teraz, gdy zdradził swoją obecność, mogła go zlokalizować. Szmer oddechu… i tyle. Naprawdę potrafił leżeć w bezruchu. Mówił z szorstkim, chrapliwym akcentem, w charakterystyczny sposób przeciągając samogłoski.
– Wschodnie plemiona?
Zaniósł się suchym śmiechem.
– Tak, mój nauczyciel był z w’wenii. Issarski trudny… Wybacz, że nie podejdę… związany.
– Jesteś więźniem?
– Jak ty. Rozbili naszą karawanę… zabili… nie znam słowa w twoim języku… duże zwierzęta… Jak szare głazy na czterech słupach.
– Słonie?
– Słonie.
– Były już słabe. My też… wody brak…
– Trzeba było się nie pchać na śmierć.
Zamilkł. Tylko oddech mu przyspieszył.
– Na śmierć… Miałem tam przyjaciół… Czasem nie ma wyboru.
– To Mahaaldzi?
Znów śmiech, który brzmiał jak szelest osypujących się kamyków.
– Nie wiem, kim są. Nie mam możliwości… by rozpoznać… zabójców. Język… głos może kłamać.
– Dlaczego cię nie zabili?
– Język… głos może przynieść życie. Potrzebują – zawahał się wyraźnie – kogoś, by rozmawiać z księciem… Jestem… hamense. Wielomówcą Książęcego Dworu. Znam dwadzieścia i siedem języków, w tym osiemnaście biegle, na czele z geijv, pierwszą mową Dworu. To jeden z powodów, dla którego żyję.
– Znasz meekhański? – przeszła na język Imperium.
Odetchnął głośno.
– O Święty Płomieniu, drugi co do ważności język świata w ustach dziewczyny z pustynnego plemienia. Pani Losu drwi sobie ze mnie – jego meekh był doskonały.
– Drugi?
– Pierwszym jest oczywiście geijv – Mowa Ognia. Jestem… Omenar Kamujareh, tłumacz jego wysokości księcia Laweneresa z Białego Konoweryn.
Zamilkł, najwyraźniej na coś czekając.
– Deana d’Kllean z d’yahirrów. Awyssa w drodze do Kan’nolet.
– Ładne imię, Deana. Takie… miękkie. Mówili, słyszałem… że jesteś issarską kobietą, ale nie wierzyłem. Dlaczego…
Wahanie w głosie, cień nieufności.
– Nie wiem. Powinni mnie zabić. Ja bym tak zrobiła. Muszą być pewni swego.
Mówiąc to, Deana wsłuchiwała się w ciemność. Ciągle unosiła się tuż nad głębią, w której rozpościerał swe dary bitewny trans, ale teraz przeniosła uwagę nieco dalej. Głos mężczyzny brzmiał głucho, odbijał się od czegoś, z lewej nie słyszała nic, on leżał kilka kroków od jej stóp, jeśli się nie myliła. Tylko z prawej… szelest obuwia na piasku, brzęk metalu, trzask dopalającej się gałązki, szmer… sugestia szmeru cichej rozmowy. Poza tym nic, ani wiatru, ani odgłosów pustyni.
– Jaskinia? Jesteśmy w jaskini? Nie w namiocie?
Po raz pierwszy poruszył się lekko.
– Doskonale. Masz niezły słuch, awyssa – ostatnie słowo rzucił w języku Issaram. – Tak. Idziemy na południowy wschód, prosto na Kaled On Bers.
Kaled On Bers. Palec Trupa, jak powiadano. Pustynna wyżyna pełna skał, głazów i kamieni, właściwie pozbawiona wody. Miejsce omijane przez karawany, które wolały nadrabiać i sto mil, byleby nie zapuszczać się w ten odludny rejon. Plotka głosiła, że ktoś, gdzieś, kiedyś znalazł tam jedno jedyne źródło, ukryte głęboko w jaskini, ale nikt nie wiedział, gdzie to jest.
Bandyci musieli być szaleni.
– Są mądrzy. – Mężczyzna dobrze zinterpretował jej milczenie. – Już dwa razy zmienili konie. Tu też… czekały dzbany z wodą i jedzenie. Przygotowali się.
Przygotowali. To oczywiste, ludzie, których stać na wynajęcie do pomocy potężnego czarownika, albo i kilku, którzy zakładają magiczne pieczęcie na źródła i wiele dni czekają na sposobność ataku, muszą cenić umiejętność przygotowywania się i planowania. Trochę to nie pasowało do gorącokrwistych pustynnych plemion, dla których dobra walka to szarża na najbliższego wroga i krótkie starcie z trzema możliwymi zakończeniami – zwycięstwem, ucieczką lub śmiercią. Pułapka, w którą ich złapano, była zaś taka… prawie że meekhańska.
– Dwa razy?
– Dwa. Jedziemy prawie cały dzień.
Cały dzień. To stąd to uczucie, że koza załatwiła się jej w ustach. Deana poprawiła się na tyle, na ile pozwoliły więzy.
– Powiedziałeś księcia? Wcześniej…
– Tak. Księcia Laweneresa z Białego Konoweryn. Dziecięcia Ognia, Oddechu Pożogi i Garści… ten tytuł trudno przetłumaczyć… chyba powinno być Garści Popiołu w Przerażonych do Obłędu i Wykrzywionych Strachem Ustach Jego Wrogów.
– Będzie potrzebował dużo miejsca na nagrobku, czy jak tam w Konoweryn chowacie zmarłych.
– Ciało księcia, zgodnie ze zwyczajem, zostanie spalone, a popioły po zmieszaniu z zaprawą wmurowane w posadzkę Świątyni Agara Czerwonego, Pana Ognia, Dawcy Światła, Pogromcy Wiecznego Mroku, Tego… Chcesz wysłuchać wszystkich tytułów?
– Nie, może kiedy indziej. Schwytali księcia?
– Gdyby tego nie zrobili, już bym nie żył. Tak. Napadli na naszą karawanę, zabili połowę ludzi, porwali księcia i mnie i uprowadzili na środek najbardziej suchej pustyni znanej ludziom.
– Czego chcą?
– Czy to nie oczywiste? Złota, klejnotów, kości słoniowej, przypraw, wygodnego życia, pięknych kobiet i gromady niewolników na każde skinienie. Wszystko to mogą dostać jako okup, a Białe Konoweryn zapłaci za swojego księcia każdą cenę.