Parsknięcie jego towarzysza było jedyną odpowiedzią.
*
Bandyci wędrowali dzień za dniem, zatrzymując się w sobie tylko znanych miejscach, najczęściej tam, gdzie czekały dzbany z wodą i zapasy jedzenia. Dzięki temu, że nie musieli wieźć jednego i drugiego, poruszali się szybko, robiąc, według oceny ślepego tłumacza, po trzydzieści–czterdzieści mil dziennie. Sama Matka wiedziała, na jakiej podstawie to obliczał.
Deana jechała na koniu z nogami związanymi pod jego brzuchem i już pierwszego dnia zaczęła się modlić, by ją zabili. Tyłek, uda, plecy, wszystko bolało ją jak obite trzonkami toporów, związane za plecami ręce uniemożliwiały zmianę pozycji, a opaska zorientowanie się, gdzie się znajdują. Kiwała się bezwładnie w siodle i tylko od czasu do czasu, gdy jużjuż miała spaść, czyjaś brutalna dłoń łapała ją za ramię i przytrzymywała.
Pierwsze trzy noclegi pamiętała jako czarne dziury, w które wpadła po zwaleniu się na ziemię i z których wyciągał ją krótki kopniak, obwieszczający początek kolejnego dnia męki. Ślepy tłumacz poił ją i karmił dwa razy dziennie, ale prawie nie rozmawiali. Nie było kiedy.
Dopiero piątego dnia ucieczki bandyci zwolnili, a ich herszt, widząc, jak Deana po raz kolejny prawie spada z konia, kazał jej przywiązać ręce do przedniego łęku i zdjąć opaskę. Najwyraźniej czuł się już pewniej, a dziewczyna zrozumiała czemu, gdy tylko rzuciła okiem na prawo i lewo.
Otaczały ich skały. Szare, brązowe i czerwonawe. Znajdowali się w wąwozie wysokim na kilkanaście jardów, a gdy wreszcie go opuścili, otworzyła się przed nimi plątanina ścieżek, pęknięć w skałach, osypisk wielkich głazów i jarów. Nie musiała pytać, gdzie są. Kaled On Bers. Palec Trupa wyciągnął się w ich stronę, a bandyci wjechali na niego z dziką radością. Najbardziej bezwodna i bezludna część Travahen, gdzie nawet sępy nie zakładają gniazd. Legendy mówiły, że każdy, kto tu zabłądził, w kilka dni zmieniał się w wysuszone na wiór truchło, wywijające co noc dzikie hołubce ku uciesze pustynnych duchów.
Lecz ich porywacze poruszali się w tym labiryncie szybko i bez wahania, odnajdując sobie tylko znane ślady, kierujące ich do kolejnych schowków z zapasami. Prowadził młody herszt, za nim podążał stary niewolnik z żelazną obrożą na szyi, po nich kilku zbrojnych, ona, książę ze sługą na jednym koniu, i reszta oddziału. Bandyci… dobrze uzbrojeni, dobrze odżywieni, żadna tam przypadkowa zbieranina pustynnych wyrzutków. Obserwując, jak szybko i sprawnie rozbijają obozy, Deana przestała się dziwić, że udało im się zaatakować i zniszczyć dwie karawany. Jedno jej tylko nie pasowało, ten tuzin ludzi nie mógł stanowić całej bandy. Było ich zbyt niewielu, no i brakowało czarownika.
Kolejny raz udało jej się porozmawiać z Omenarem dopiero siódmego dnia wędrówki. Do tej pory noclegi odbywały się w obozie – bandyci leżeli kilka kroków od jeńców i każdy ich szept karali uderzeniami kija. Ale wtedy zatrzymali się przy skalnej ścianie upstrzonej otworami niewielkich jaskiń i jedna z nich znów posłużyła im za schronienie. Tłumacz nakarmił ją i napoił, obejrzał ranę na głowie i stwierdził, że nie powinna mieć zbyt dużej blizny.
– Nie mów mi o bliznach – prychnęła mu prosto w twarz. – Co z księciem?
Wskazała na chłopca leżącego twarzą do ściany.
– Śpi. Ma się dobrze. Jest mniejszy, więc potrzebuje mniej wody. Wytrzyma.
– A ty?
– Ja też. Wiesz, gdzie jesteśmy?
– Gdzieś na Palcu Trupa.
– Tak. Czuję zmianę w powietrzu, słucham rozmów. Mówią, że mamy za sobą już połowę drogi.
– Dokąd?
– Też chciałbym wiedzieć.
– Żeby spotkać się z resztą? – podsunęła.
Uśmiechnął się leciutko.
– Sprytna jesteś. Tak, było ich cztery, może pięć razy więcej. Pij. Powoli. – Przyłożył jej kubek do ust. – Zaraz ci dam jeść. Uciekali zwartą kolumną przez pierwsze kilka godzin, potem rozdzielili się na kilka grup i każda pomknęła w swoją stronę. Powoli, mówię. – Odsunął naczynie. – Jak się zakrztusisz, więcej wody nie będzie. Wątpię jednak, by ci tutaj planowali spotkanie z resztą grup. Któraś z nich mogłaby ściągnąć za sobą pogoń. Nie, raczej pozostałe odciągnęły pościg i rozproszyły się po pustyni. Nasi gospodarze czują się tu bezpieczni.
Nie musiał jej tego mówić. Od trzech dni jechali wolniej, robiąc może połowę tej drogi, co na początku. Na dodatek bandyci szczerzyli się, żartowali, siedzieli w siodłach z nonszalancją władców świata.
– W myślach wydają już złoto otrzymane za księcia – mruknęła.
– Owszem. Zauważyłaś, że nie dbają już o to, czy będziemy ze sobą rozmawiać, czy nie? Są pewni swego. Rozdają suchary i suszone owoce. – Sardoniczny grymas wykrzywił mu wargi. – Dbają o nas, zwykle niewolnicy dostają kilka garści robaczywego ziarna. Ale masz rację, udało im się.
Zdumiała się, słysząc coś w rodzaju uznania w jego głosie.
– Podziwiasz ich?
Odpowiedzią był kpiący grymas.
– Prawie. Mogą być wrogami, ale to nie znaczy, że nimi gardzę. Pogarda dla wroga odczłowiecza go, pozwala przypisać mu najgorsze cechy, takie jak głupota, tchórzostwo, zezwierzęcenie. Przez pogardę z łatwością sięgamy po okrucieństwo i terror, by przekonać się, że wróg odpowiada nam tym samym, co utwierdza nas w przekonaniu, że się nie pomyliliśmy. Więc gardzimy nim jeszcze bardziej… Na końcu tej drogi dwie oszalałe z nienawiści bestie próbują poprzegryzać sobie gardła.
Przełknęła rozmoczony suchar i kilka rodzynek, które żuła od dłuższej chwili.
– Wody – poprosiła, a gdy pozwolił jej na kilka łyków, dodała – zawsze mówisz takimi długimi zdaniami? Czy tylko gdy się boisz?
– Jestem tłumaczem i uczonym. Podziwiam… sprawny umysł. Zniszczyli karawanę, której strzegła setka zbrojnych, z czego połowa to Słowiki, i dwa słonie. Byliśmy osłabieni brakiem wody, ale i tak… zajęło im to mniej niż kilkadziesiąt mrugnięć oka. Potem rozbili twoją, choć sądzę, że to przypadek, wpadli na was, wycofując się po ataku, a że nie było czasu na zmianę planów, po prostu zaatakowali, by wyciąć sobie drogę. A teraz na dodatek udało im się umknąć pogoni. Cenię ludzi, którzy używają rozumu. Gdybym miał dość pieniędzy, wolałbym, żeby ci bandyci dla mnie pracowali – westchnął. – I owszem, boję się. Jeśli zgubili pogoń, to jesteśmy na ich łasce. I jedyna nasza nadzieja w tym, że wszystko pójdzie po ich myśli.
– A jeśli nie?
– Zabiją nas i książę nigdy nie wstąpi do Oka, by pokłonić się Panu Ognia.
– Powinieneś się martwić o swój los. W razie problemów ty czy ja pierwsi damy gardła.
– Wiem o tym. Więc co z tym zrobisz?
Spojrzała mu w oczy, napotykając mleczną zasłonę. Nie potrafiła z nich nic wyczytać.
– Sprawdzasz mnie?
– A jeśli? Możesz kupić sobie życie i wolność, zdradzając księcia – powiedział nadspodziewanie poważnie.
– A jak – szarpnęła związanymi rękami i nogami – na litość Wielkiej Matki, miałabym to zrobić?
Wzruszył ramionami.
– Wychowałem się na książęcym dworze, jak większość służby. Widziałem intrygi i podstępy pałacowych koterii, świątynnych stronnictw i Rodów Wojny. Twarz zdrady odbita w tysiącu luster uśmiechała się do mnie z każdego zakamarka. Gdy dorastasz w takim miejscu, gdy masz świadomość, że… dla innych jesteś tylko pionkiem, mało znaczącą figurą na planszy, uczysz się… Nie, wybacz, nie to chciałem powiedzieć. To – wskazał palcem oczy – jest pamiątką po jednej z pałacowych gier. Głupi dzieciak zakradł się do sypialni ojca i skosztował wina, które stało na stoliku przy łożu. Skosztował tylko odrobinę, żeby nikt się nie zorientował, i dzięki temu zachował życie. Godzinę później dostał drgawek i z pianą na ustach tańczył po posadzce. Ocalił go jeden ze sług, który rozpoznał truciznę i podał antidotum, choć nie uratował chłopcu oczu. Nigdy nie schwytano tych, którzy chcieli zabić mojego ojca, ot, po prostu jedna z tysięcy pajęczych nici oplatających książęcy pałac, która sięgnęła w nasze życie.