Rada Kamany mogła więc tylko wyrazić uprzejmą prośbę.
– Obiecali nawet, tak między nami mówiąc, że rozpatrzą pozytywnie naszą prośbę o ten kawałek ziemi pod wschodnim murem.
Noooo… to była wieść. Trochę taka, jakby wiecznie niezadowolony i chronicznie skąpy stryj przyrzekł, że ci zapisze w spadku posiadłość na wsi. Znaczyło to mniej więcej tyle, że masz informacje mogące go skompromitować i całkowicie pogrążyć.
Jak również wyjaśniało, dlaczego przeor poświęcał mu czas.
– A bracia…
– Brat Domah złożył właśnie ślub Martwych Ust. Na cały miesiąc. Brat Naywir… – Starzec posłał Altsinowi porozumiewawcze spojrzenie. – Wbrew temu, co mówią, nie jestem aż tak złośliwy. Zgłosił się więc na ochotnika do pracy w piwnicach i kuchni. Przez dłuższy czas nie opuści klasztoru.
Tak, nakazanie ślubów milczenia Naywirowi byłoby równie okrutne jak odebranie rybie wody.
– Ja niewiele pamiętam z tej nocy, przeorze. Byłem bardzo zmęczony.
Wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
– Tak właśnie pomyślałem. – Przeor pokiwał głową. – Gdyby ktoś pytał, choć nie sądzę, by do tego doszło, ale gdyby… Znaleźliście wczoraj umierającą żebraczkę. Przynieśliście ją do klasztoru, gdzie nieszczęsna oddała duszę w ręce naszej Pani. Pochowano ją w morzu.
Bardzo wygodne było to, że Kamana miała tylko jedną tradycyjną nekropolię. Martwa biedota trafiała do morza.
Doszli do niewielkiego okna, skąd rozpościerał się widok na dziedziniec, po którym już krzątali się mnisi. Altsin oderwał wzrok od pomarszczonej twarzy Enroha i zawiesił go gdzieś za oknem.
– Wiadomo, dlaczego Rada stała się tak hojna?
– Łaska Pramatki oświeca czasem najbardziej zatwardziałe serca.
– Tak. A kawałek sera zakopany pod progiem zmienia się w złoto, wrzeszczący kot przywiązany do masztu odstrasza rekiny, a najlepszym środkiem na czkawkę jest ząbek czosnku wciśnięty w odbyt.
– Próbowałeś kiedyś którejś z tych rzeczy, bracie Altsinie? – w głosie przeora nie było niczego poza szczerym zainteresowaniem.
Złodziej przypomniał sobie dzieciństwo na ulicach PonkeeLaa.
– Wszystkiego poza czosnkiem. – Uśmiechnął się mimowolnie i zaraz spoważniał. – Wiem, do czego zmierzasz, przeorze, ale nie bawmy się w głupie przegadywanki. Rada najpewniej negocjuje nowe porozumienie z Seehijczykami, a taka wieść mogłaby zniszczyć wszystko, co do tej pory ugrali. Trudno byłoby wytłumaczyć tym barbarzyńcom, że nic nie wiedzieliśmy o porwaniu dziewczyny. Ja będę milczał. Ale rozmowy mogą się lada chwila skończyć, więc radzę przycisnąć ich w sprawie tej ziemi.
Rozbawiony Enroh parsknął.
– Uczył śledź dorsza pływać.
Altsin westchnął cicho i spojrzał na wiekowego mnicha.
– Racja. Nie moja sprawa, a ktoś, kto jest przeorem tego zgromadzenia od chwili, gdy Pramatka wymówiła pierwsze słowo nad światem, z pewnością poradzi sobie z bandą gotową obedrzeć człowieka ze skóry za zaśniedziałego miedziaka. Ale nie tylko po to poświęcasz mi swój cenny czas, prawda, czcigodny?
Na twarzy Enroha pojawiło się coś w rodzaju figlarnego uśmieszku.
– Ach, popatrzcie ludzie, na ileż to sposobów można powiedzieć „streszczaj się, stary dziadu”.
Złodziej wytrzymał jego spojrzenie bez mrugnięcia.
– Słyszałem, że dziś masz spotkanie z pewnymi ludźmi. – Przeor kichnął nagle raz i drugi, po czym powolnym ruchem podrapał się po nosie, zupełnie jakby chciał dać Altsinowi czas na zamknięcie ust. – Z niebezpiecznymi ludźmi, którzy co prawda mają jakiś tam honor, lecz ten ich honor ma konkretną cenę.
Złodziej zmrużył oczy i wycedził:
– Ktoś już go kupił?
Jeśli Raja go zdradził…
– Nic o tym nie wiem – uspokoił go mnich. – A ktoś miałby powód, by go kupić?
Dobre pytanie, na wszystkie dziwki PonkeeLaa.
– Raczej nie, przeorze.
Rzeczywiście, gdyby ktokolwiek znający problem Altsina chciał go dorwać, nie opłacałby miejscowej gildii złodziei, tylko przysłał do Kamany całą pieprzoną flotę inwazyjną z setką czarowników do pomocy. Chyba że to byłaby ta dziwna dwójka z molo. Zabójca z czarnymi mieczami i dziewczyna, w której oczach widniał czysty obłęd.
Ale oni nie wyglądali na takich, którzy wynajmują cudze noże.
– Wśród miejscowych jest bardzo wielu ludzi wiernych Matce. Także wśród szukających… jakby to ująć, innej drogi do wzbogacenia się. Spotkanie jednego z naszych gości z ich pracodawcą zaniepokoiło tych ludzi na tyle, że powiadomili mnie o tym. I nie kierowała nimi troska o dobro tego gościa, lecz przyszłość naszego zgromadzenia. Rada uważa, że klasztor zajmuje zbyt dużo miejsca i od lat szuka wiosła, którym mogłaby nam przywalić, jeśli wiesz, o czym mówię. Teraz są bardziej szczodrzy, lecz jeśli okaże się, że jeden z nas uwikłał się w podejrzane sprawki, ich łaskawość wyparuje jak poranna rosa.
– Nie jestem jednym z was.
Starzec uśmiechnął się przepraszająco.
– Od pół roku nosisz szaty naszego zakonu – przypomniał łagodnym głosem. – Chodzisz w nich po ulicach, a ludzie nie zwracają uwagi na takie subtelności jak to, czy ktoś złożył śluby, czy nie. Poza tym jako przeor odpowiadam także za zachowanie moich gości.
– Rozumiem. Jeżeli to problem, nie będę więcej nadużywał gościnności klasz…
– No proszę. Duma i poczucie własnej wartości. Choć ktoś mniej spostrzegawczy mógłby powiedzieć: pycha i szczeniacka buta. Wiem, wiem, masz już dobrze ponad dwadzieścia lat, ale z mojego punktu widzenia nawet twój ojciec byłby dzieciakiem. Nie wypędzam cię, nasza Pani nikogo nie wygania spod swojej opieki, ale muszę wiedzieć, czy twoje… sprawy za murami mogą nam przysporzyć kłopotów.
Złodziej zamyślił się. Ile powiedzieć?
– Nie sądzę…
Nagle zrozumiał, że jeśli przeor wie o spotkaniu z Rają, to może wiedzieć także o celu jego poszukiwań.
– Szukam kogoś, kto jest mi winien przysługę. Seehijskiej wiedźmy. W ważnej sprawie. Przybywając tu, nie sądziłem, że to tyle potrwa, ale ta wyspa… Seehijczycy…
– Seehijczycy – powtórzył jak echo przeor. – Barbarzyńcy i dzikusy. Prymitywne, brutalne i bezlitosne plemiona, które wyniosły pojęcia dumy, honoru oraz wierności rodowi i klanowi na szczyt ludzkiej głupoty. Treiwics rządzi tu wszystkim: począwszy od tego, czy uszczerbiona miska podana gościowi daje mu prawo do poderżnięcia gardła ukochanemu koniowi gospodarza, po zachowania wywołujące obrazę całego plemienia.
Tak, treiwics było słowem, które najczęściej słyszało się w Kamanie, gdy rozmowy schodziły na tubylców. Zestaw reguł i zwyczajów nigdy nie spisany, ale określający co, gdzie i kiedy może być śmiertelną obrazą dla Seehijczyka oraz ile trzeba przelać krwi, by zmyć hańbę. Na szczęście wyspiarze stosowali te zasady niemal wyłącznie w kontaktach z własnymi ziomkami, przybyszy spoza wyspy traktując z pobłażliwą wyniosłością, jak ludzi nie całkiem wiedzących, co to znaczy prawdziwy honor. Gdyby było inaczej, żadna karawana nie wróciłaby do miasta.
Co nie znaczyło, że nie można ich było śmiertelnie obrazić. I zapłacić za to właściwą dla tej wyspy monetą.