– Walczą ze sobą od setek lat, czasem z powodów tak absurdalnych, jak kradzież krowy w czasach, gdy Imperium było młodym państewkiem. – Enroh zdawał się nie zauważać, że złodziej odpłynął myślami. – Sto Plemion, tysiąc klanów, sto tysięcy ostrzy. Są tak podzieleni, że nie udało im się nawet nadać tej wyspie nazwy pochodzącej od jednego plemienia. Aż dziwne, że już dawno nikt ich nie podbił, wykorzystując niechęć i wzajemną wrogość. To wydaje się takie proste.
Tak. A kości tych, którym wydawało się to proste, tańczą z falami ku uciesze Bliźniąt Mórz.
– Kameluuri – podjął cicho przeor. – Jeden Oddech. To nie tylko miejscowe prawo, lecz także siła, przez którą nikomu nie udało się zdobyć tej wyspy. Która sprawia, że setka odrębnych plemion, kłócących się i żrących między sobą bez ustanku, zaplątanych beznadziejnie w swoje dzikie zwyczaje, zapomina w mgnieniu oka o waśniach i staje do walki jak jeden mąż. Siła, która sprawia, że miejscowi nie kłaniają się żadnemu ze znanych nam Nieśmiertelnych, czczą tylko swojego plemiennego boga i, och, słowo to pokrywa mi język goryczą, tolerują Pramatkę. Czy wiesz, że gdyby kapłan Bliźniąt, Setrena albo Agara od Ognia opuścił Kamanę, nie uszedłby nawet mili? Seehijczycy zabiliby go i odesłali bezgłowe ciało do miasta. Tylko naszym braciom pozwalają przebywać między sobą.
– Wiem o tym. – Altsin spotykał czasem w mieście kapłanów innych bogów, a ich spojrzenia wypalały dziury w jego habicie. – Wszyscy wiedzą.
– Och, chłopcze, musisz się nauczyć, kiedy nie przerywać starcom, którzy chcą tylko przedłużyć sobie przyjemność z rozmowy. Wy, młodzi, znajdujecie czas na nasze towarzystwo tylko wtedy, gdy czegoś chcecie albo gdy was do tego zmusimy.
Enroh westchnął, rozkaszlał się i kontynuował:
– Nie rozumiemy ich. Nie rozumiemy tego, co daje im siłę, by czuć się jednością wobec reszty świata i jednocześnie okrwawia noże wojowników w niekończącym się korowodzie zemsty. Są zamknięci na obcych, a przeniknięcie w ich szeregi… – Mnich pokręcił głową.
– Też byłem zaskoczony, że sprawy mają się tu tak, jak się mają – mruknął złodziej. – Na kontynencie Seehijczycy uchodzą za barbarzyńców. Mściwych, bezwzględnych i honorowych, ale niewielu ludzi wie, że Kamana to tak naprawdę oblężone miasto.
– Aż tak źle nie jest. Dopóki obie strony przestrzegają umów, dopóty mamy spokój. A tak między nami mówiąc, chłopcze, jeśli już poznałbyś miejsce pobytu swojej przyjaciółki, to jak zamierzałeś do niej dotrzeć? Seehijczycy pozwalają wędrować karawanom, lecz każdy obcy, który oddali się na więcej niż sto kroków od wozów, może zginąć.
– Coś bym wymyślił, przeorze.
Tak. Głupie pytanie i głupia odpowiedź. Jedynymi ludźmi z Kamany, którzy mogli w miarę swobodnie poruszać się po wyspie, byli Bracia Nieskończonego Miłosierdzia. Ich habit zapewniał pewną… nie nietykalność czy ochronę. Po prostu dawał szansę, że nie zarobi się od razu strzały.
Altsin stał się „oczekującym” w chwili, gdy dotarło do niego, jak cholernie skomplikowane jest to przedsięwzięcie. Odszukać wiedźmę widzianą tylko w świetle pochodni, znaną tylko z imienia, na wyspie, gdzie miejscowi barbarzyńcy mogą zabić obcego, jeśli uznają jego zachowanie za obraźliwe, czyli z tysiąca możliwych do wyobrażenia powodów.
Wymienili się spojrzeniami.
– Nie wątpię. – Uśmiech starca był tajemniczy jak głębia oceanu. – Pójdziesz teraz na spotkanie?
– Tak. Niegrzecznie byłoby się spóźnić.
– Powodzenia.
Interludium
Miotła szoruje po kamiennej posadzce jednostajnym, hipnotycznym ruchem. Popiół. Zawsze popiół, choć wydawałoby się, że w tym miejscu, pod kopułą z granitu, sto, a może tysiąc stóp pod ziemią, te szare płatki nie mają prawa się pojawić. Ale są. Rodzą się w powietrzu, gdzieś pod poczerniałym sufitem, i łagodnie opadają na kamienne sześciokątne płyty. Łupież boga.
Mężczyzna otarł czoło rękawem, rozmazując kilka z nich w szare smugi, i uśmiechnął się do ostatniej myśli. Sługa, który wypowiedział pierwszy te słowa, odszedł już do Domu Snu, a jego imię zostało zapomniane setki lat temu; a jednak odcisnął swój ślad na historii, nawet jeśli było nim tylko krótkie, obrazoburcze określenie.
Zabawne. Istniejemy tylko o tyle, o ile pozostanie po nas coś wartego zapamiętania.
Starannie omiótł podstawę jednego z tronów. Jedenaście siedzisk, zimnych i niewygodnych, wykonanych z tego samego kamienia co posadzka. Jedenaście na cześć – o czym wielu już zapomniało – liczby awenderi, między których podzielił swoje istnienie Pan Ognia, gdy wypalał niegodziwość ze świata. Tylko kilku innych najpotężniejszych bogów musiało podzielić swoją duszę aż na tyle części.
Tak. Wiele zapomniano. Ale nie wszystko.
Szelest szat omiatających posadzkę nie zmusił go do uniesienia głowy. Był sługą. Słudzy nie gapią się na zaproszonych gości.
Zerknął, dopiero gdy skończył omiatać kolejny tron. Spowita w czerń postać zasiadła na jednym z siedzisk. Rękawy szaty spływały jej z dłoni skromnie złożonych na kolanach, stopy ginęły pod falami czarnego jedwabiu, twarz zakrywał welon, ale i tak sposób, w jaki siedziała i trzymała głowę, zdradzał jej płeć. Kobieta.
Pochylił głowę i kontynuował pracę.
Prawie zderzył się z kolejnym gościem. Gośćmi. Mężczyzna w szkarłatnym płaszczu, szkarłatnej kolczudze i ze szkarłatną maską przedstawiającą demona zionącego ogniem stał między dwiema bladymi dziewczętami w strojach nieróżniących się ani o odcień od szarego popiołu spływającego spod kopulastego sufitu. Maskę demona wykonano tak, że nie dało się w niej dostrzec otworów na oczy, więc nie sposób było stwierdzić, czy przybysz jest świadomy obecności kobiety w czerni, bo ani jednym gestem nie dał znać, że ją dostrzega. Ona zresztą też ignorowała go całkowicie.
Miotła, popiół, kolejny tron.
Milczenie.
Śmiech wdarł się w ciężką ciszę jak stado rozbrykanych kociąt. I po raz pierwszy wywołał jakąś reakcję. Kobieta na tronie drgnęła, mężczyzna w czerwieni lekko odwrócił głowę, szukając źródła dźwięku. I tylko towarzyszące mu dziewczęta zachowywały się, jakby nic się nie stało.
Śmiejąca się wyszła zza jednego z tronów, a barwy jej szat zdawały się kpiną z tutejszych szarości i czerni. Błękit, kobalt, żółć, czerwień, róż, każdy kolor w kilku odcieniach, każdy element jej stroju poprzeszywany był dodatkowo złotą i srebrną nicią oraz zdobiony cekinami. Kobieta wykonała piruet, powiewając spódnicami. Kilka warkoczyków zatańczyło wokół jej głowy, a małe dzwoneczki, którymi były ozdobione, zadźwięczały.
– Tak poważnego zgromadzenia nie widziałam od lat. Zwłaszcza tutaj.
Uśmiech odejmował jej lat, a głos mógł należeć do osoby zarówno dwudziesto, jak i czterdziestoletniej. Twarz zresztą też.
Jedna z dziewcząt towarzyszących mężczyźnie w szkarłatnej zbroi podała mu rękę i odezwała się głosem matowym i szarym jak jej szata:
– Kitchi. Myślałem, że przybędzie twoja siostra.
– Jest zajęta. – Nowo przybyła całkowicie zignorowała mówiącą i zwróciła się bezpośrednio do wojownika. – Ja byłam bliżej. Poza tym wiesz, E’mnekosie, że to nie ma znaczenia.
– Może. Ale z nią lepiej mi się rozmawia. Przyszłaś zobaczyć mój triumf?
– Twój triumf nie jest jeszcze przesądzony. – Siedząca na tronie kobieta wykonała zamaszysty gest, rękaw sukni zafurkotał.
– Mój triumf wykuto w stali, która podcięła gardło jednemu bratu i odbierze życie drugiemu, jeśli ten nie wykaże się rozsądkiem. Cóż jeszcze można zrobić?
Sługa opuścił wzrok. Miotła. Szary popiół. Cóż jeszcze można zrobić?