I ją zabiłam. Nie tak jak we śnie, broniąc się rozpaczliwie i łkając w duszy o szybki koniec. Zabiłam ją w bojowym transie, z którego wyszła o uderzenie serca wcześniej niż ja, ominęłam jej zastawę i trafiłam w tętnicę szyjną. Umierała w fontannie krwi, szczerząc zęby i próbując, mimo wszystko, zabrać mnie ze sobą.
Była prawdziwym wężem.
Ale jest już martwa.
Deana wstała z posłania.
Najpierw kendet’h. Kaija – modlitwa po przespanej nocy i modlitwa o dobry dzień.
Pani na Niebie, któraś oddaliła Sąd, któraś zgięła harde karki i wstąpiła po nich na tron, która jesteś początkiem i końcem. Nocą twoje dłonie osłaniały mnie przed złem i ciemnością. Proszę o ich cień za dnia, by słońce nie wypiło mojej krwi, a droga zawiodła mnie pod Twoją opiekę.
Pokłoniła się wschodniej ścianie swojego pokoju.
Nalała wody do miedzianej miski, szybko i ostrożnie, by nie uronić żadnej kropli, obmyła twarz, potem ręce i ramiona. Resztę wody, by wykorzystać ją wieczorem, wlała z powrotem do dzbana, zamknęła szyjkę.
Stare zwyczaje trwają dłużej niż pamięć o ich początkach, pomyślała. Nie musimy już liczyć każdego łyku, pod naszym domostwem i pod każdym innym domem w afraagrze znajdują się kamienne zbiorniki wypełnione życiodajnym płynem. Znamy wszystkie źródła w promieniu dwudziestu mil. A jeśli one zawiodą, są jeszcze łapacze rosy, czy to w postaci olbrzymich lejków, czy płacht materii wystawianych rano i wieczorem na wiatr, więc mamy dość wody, bym mogła zużywać codziennie kilka takich dzbanów. I co? Skrzywiła się sardonicznie. Na samą myśl, by rozlać choć kroplę na podłogę, coś ją skręcało w brzuchu. Bo ciotka od dziecka wbijała do głowy, że każda zmarnowana kropla to grzech, zło porównywalne niemal ze zdradą rodu. A ona usłyszała to od własnej ciotki albo babki, które usłyszały to od… Westchnęła. W niektórych sprawach nie jesteśmy niczym więcej jak kartami księgi zapisanymi mądrościami przodków, które pielęgnujemy, nawet jeśli straciły już swój sens.
Ubrała się starannie. Najpierw koe, potem noasm, na wierzch odświętna ta’chaffda, czerwona jak krew, haftowana różnymi odcieniami szkarłatnych nici w kwiaty i ptaki. Pas od talherów zmieniła na śnieżnobiały, pochwy szabel pucowała do połysku przez pół dnia. Wiedziała, jakie zrobi wrażenie, czerwień niewinności przecięta śnieżną bielą kryjącą w środku śmierć. W rodzie d’Kllean aż cztery osoby miały prawo do tej bieli, co samo w sobie stanowiło rzecz niezwykłą, bo obecność już jednego lub dwóch mistrzów broni wśród krewnych była powodem do dumy i chwały dla wszystkich. Prawdę powiedziawszy, nie czuła się jakoś szczególnie wyróżniona, ale nie towarzyszyło jej już to podskórne poczucie winy i wściekłości, które napędzało ją przez lata ćwiczeń. Była mistrzynią i akceptowała to tak samo, jak to, że musi oddychać.
W afraagrze mówiono, że ród d’Kllean ma dobrą rękę do walki i zawsze stąpa o pół kroku od bitewnego transu. W rodzie h’Lenns od pokolenia nie było ani jednego Białego Pasa i chyba tylko dlatego nie wybuchła jeszcze prawdziwa wojna. Nawet jeśli Lengana dążyła do niej mniej lub bardziej otwarcie, to ani jej mąż, ani rada rodu nie miała ochoty na otwartą konfrontację. Tym bardziej że starszyzna osady też się temu sprzeciwiała. Ród Lengany był liczniejszy i bogatszy, ród Deany miał lepszych wojowników i popierały go inne małe rody, którym nie w smak było rosnące znaczenie tych bogatych. Starcie między nimi mogło się różnie skończyć, jednak nad każdym z nich unosiło się widmo afraagry wypełnionej dziesiątkami trupów oraz płaczem wdów i sierot.
Deana przejrzała się w małym lusterku z polerowanej stali. Za duże usta, często zaciśnięte w wąską kreskę, za mały nos, za blada cera, oczy ni to piwne, ni orzechowe. Ciemne włosy z równo przyciętą grzywką, żeby nie przeszkadzały w walce. Nawet gdyby chciała, nie mogłaby się wyprzeć odziedziczonej po matce meekhańskiej krwi, która tak doprowadzała do szału Lenganę h’Lenns, że ta poświęciła życie swoich synów i kuzynki w próbie wymordowania ich rodziny. Był czas, kiedy Deana nie lubiła swojej twarzy, za bardzo przypominała jej o północnym dziedzictwie, jednak teraz to nie miało znaczenia. Ważne, żeby dobrze wyglądać, nie okazać strachu, nie odwracać wzroku, nie czerwienić się. Lengana, ta suka, wpuściła węża do afraagry, zginęło czterech ludzi, dwóch w rodzie h’Lenns i dwoje w rodzie d’Kllean. I wszystko po to, by dopaść ją, Deanę, jakby wydarzenia sprzed prawie roku, krew na placu ćwiczeń i strata dwóch synów nie ostudziły jej żądzy zemsty.
Uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze. Żądzy zemsty nie gasi się krwią tego, kto zemsty pragnie, bo to tak, jakby gasić pożar olejem. Zmieniła uśmiech na bardziej chłodny i uprzejmy, taki, który mówił – jestem ofiarą, skrzywdzono mnie, lecz nie noszę w sercu zadry. Vegrela, pierwsza matrona rodu, po to właśnie dała jej lusterko. Ćwicz, Deana, powiedziała, ćwicz, nie możesz być tym zahukanym ptaszkiem, który każdemu schodzi z drogi, tak, wiem, wiem, masz te swoje talhery i też jestem z ciebie dumna, ale nie wszystkie bitwy wygrasz stalą. Niektóre musisz stoczyć, nie wyjmując ostrza z pochwy, a twoja twarz mówi: „Uderz mnie, jestem winna”. Ćwicz uśmiechy, spojrzenia, grymasy. Ćwicz, jak ćwiczyłaś walkę szablami.
Więc ćwiczyła, przez cały miesiąc, gdy oba rody oddzielono soh awarej. To prastare prawo było rzadko używane, lecz tym razem starszyzna zdecydowała się na jego zastosowanie, by gorące głowy mogły ochłonąć, a gniew przygasł. Soh awarej – dni wstęgi. Podzielono miesiąc na pół i pierwszego dnia o świcie zgromadzono członków rodu h’Lenns w domostwie, po czym zapieczętowano drzwi. Zrobiono to białą jedwabną wstążką, na znak, że nie siła, lecz poszanowanie obyczajów wystarczają w afraagrze za prawo, co nie znaczyło, że wybrani wojownicy nie pilnowali dyskretnie, by nikt nie próbował zlekceważyć wyroku. Drugiego dnia o świcie zdjęto pieczęć z domostwa Lengany i założono ją na drzwi rodu d’Kllean. Dzień trzeci przyniósł kolejną zmianę, i tak dalej…
Przez miesiąc oba rody żyły obok siebie, oddzielone tą jedwabną wstążką skuteczniej niż tysiącem mil. Stara legenda mówiła, że kiedyś, przed wiekami, w jednej z afraagr dwa rody żyły tak obok siebie przez dwadzieścia sześć lat, aż wymarło pokolenie, które pamiętało, co właściwie było przyczyną konfliktu. Tu starszyzna osady dała im miesiąc, który Deana wykorzystała na ćwiczenie uśmiechów.
Poprawiła włosy, roztarła kilka kropel pachnącej żywicy w palcach i natarła skronie oraz płatki uszu. Uśmiechnęła się. Szczerze.
– Krew obudziła w tobie nową kobietę – powiedziała jej kilka dni temu jedna z kuzynek. – Taniec talherów przestał być tylko zabawą, ćwiczeniem, odesłałaś czyjąś duszę do duszy plemienia i nie złamało cię to. Wczoraj matrona Ganera n’Weerhis pytała, czy po sądzie ich odwiedzisz. Dziewczyna, która w pojedynku zabiła węża, stanie się ozdobą każdego domostwa.