Prawdziwy wąż, który zabija i pełznie dalej.
Dzień po śmierci Kensji jej brat poszedł na plac ćwiczeń domagać się sprawiedliwości. Towarzyszyło mu trzech kuzynów. I znów jakaś utarczka, wymiana słownych sztychów i cięć, po której okazuje się, że słowa to za mało, a miecze wyskakują z pochew. Krewni Lengany czuli się pewnie, w końcu mieli za sobą Omalanę, lecz nie docenili gniewu młodego Aewera. Gdy ostrza poszły w ruch, zginął Mayih z rodu h’Lenns, po nim padł jego kuzyn, Konle, ale w chwili, kiedy reszta miała już podać tyły, pojawiła się Omalana.
Deana nie widziała początku tej walki, ćwiczyła na innym placu, gdy nad afraagrą wybuchł jęk katowanej stali i bojowe okrzyki. Przerwała w pół ruchu. Zdumiewające, jak bardzo potrafi się różnić szczęk ćwiczebnego starcia od takiego na śmierć i życie, jak inaczej brzmi dziki okrzyk, gdy się go trenuje, niż taki wyrywany z gardła bitewnym szałem.
Wpadła na pole starcia w chwili, gdy Omalana cięła jednego z jej krewniaków, Neeneyra, przez plecy, a drugiemu naznaczyła twarz paskudną raną. Aewer odpierał jej ataki z coraz większą desperacją, cofał się, jego yphir po każdej paradzie chwiał się coraz mocniej, drugi miecz leżał już na ziemi, a kobietawąż najwyraźniej bawiła się z nim, nie kończyła starcia, mimo iż Deana w ciągu tych kilku uderzeń serca dostrzegła co najmniej dwa momenty, kiedy chłopak się odsłonił.
Wpadła między walczących, talhery zapląsały powitalny taniec, ścinając się z szablą Omalany w rytmie szybkim jak łopot serca pustynnego skoczka. Odepchnęła biodrem Aewera, duma młodego wojownika musiała nieźle ucierpieć, i stanęła między nim a wężem. W końcu po to są starsze kuzynki, po to ćwiczyła taniec szabel i nosiła białe pochwy.
Lecz nigdy jeszcze nikogo nie zabiła.
A jej przeciwniczka tak.
Opowiadali jej o tej walce później, gdy uprzątnięto już zwłoki, a starszyzna nakazała obu rodom udać się do domostw. Podobno obie weszły w khaan’s w pół mgnienia oka, a powietrze wokół nich rozjęczało się brzękiem stali. Deana miała szczęście, że akurat ćwiczyła i była rozgrzana, gdyby nie to, Omalana wyprułaby z niej flaki w drugim albo trzecim złożeniu. Walczyły, otoczone zasłoną rozmigotanej stali, a wszystko, co próbowałoby ją przekroczyć, zostałoby rozniesione na strzępy.
Nie pamiętała zbyt dobrze samego starcia, nie zdołałaby odtworzyć każdego cięcia i sztychu, każdej parady i każdego uniku. To był inny trans niż te ćwiczebne, różnił się od nich jak skok z urwiska różni się od obserwowania lecącego ptaka. Był dziki, szalony, tętnił muzyką we krwi, osładzał każdy oddech. Miała ochotę wybuchnąć śmiechem i zatańczyć, lecz przecież to właśnie robiła. Tańczyła taniec śmierci, a talhery przestały być szablami i stały się częścią jej woli, ciała, umysłu.
Przez chwilę, kilka chwil, kochała nawet Omalanę, kochała szczerą, siostrzaną miłością, jak kocha się kogoś, kto ofiarował ci wspaniały dar. I rozumiała, jak nigdy wcześniej, jej ból, niemożność sięgnięcia po biel na pochwie, rodzącą się wściekłość i pogardę dla innych, poczucie straty, chęć udowodnienia, że jest równie dobra… nie, że jest lepsza od reszty. Oraz pustkę, rosnącą z każdą duszą wyrwaną z ciała. Wiedziała, że mimo iż mają podobne umiejętności bitewne, dzieli je jednak zasadnicza różnica. Omalana nie potrafi tego, co ona. Nie patrzy w przeciwnika, w jego serce, nie rozumie go, nie ma dla niego współczucia i nie widzi w nim własnego odbicia.
I dlatego przegra.
Deana pamiętała samą końcówkę walki, gdy znalazła rytm, kryjący się za pozornym chaosem i nieprzewidywalnością ataków przeciwniczki, gdy poznała, kiedy tamta wyjdzie z khaan’s, bo frustracja spowodowana niemożliwością dosięgnięcia Deany wypychała ją z transu. Wtedy ją zabiła, nie mogła nic więcej zrobić, tamta nie przyjęłaby porażki, zranienie czy rozbrojenie zmieniłoby ją w boginię zemsty, mordującą ciosem w plecy albo dosypującą trucizny do wody. Poza tym Deana nadal ją kochała, i nadal jej współczuła, więc przez współczucie, bo cóż by innego, rozrąbała jej tętnicę szyjną, odbiła ostatnie dwa ciosy i patrzyła, jak tamta umiera.
Khaan’s niósł wiele darów.
Po walce, gdy wciąż rozedrgana stała nad ciałem Omalany, napotkała wzrok swojego mistrza. Drean h’Keaz wykonał gest nalewania wody. Rozumiesz? Pytały jego oczy. Teraz rozumiesz?
Pokazywał jej ten gest setki razy w czasie ćwiczeń, tłumacząc, że pełny bitewny trans jest jak wlanie wody w nowe naczynie. Wlanie siebie w przeciwnika, wyczucie go, zrozumienie, wejście w skórę wroga.
Wtedy zrozumiała.
Nie pokonujesz obcego, zawsze walczysz ze sobą.
Na takich myślach i wspomnieniach zeszła jej droga do jaskini, w której wydawano wyroki. Potrzebowała tego, żeby nie zacząć się trząść, bo miała wrażenie, jakby wszystkie ćwiczenia przed lusterkiem przepadły w Mroku i nie zdały się na nic.
– Gotowa? – Ciotka jeszcze raz zmierzyła ją od stóp do głów.
– Bardziej nie będę.
– No to wchodzimy.
Połknęło je pęknięcie w skale.
*
Jaskinię oświetlały dziesiątki lamp. Starszyzna afraagry – sześciu mężczyzn i sześć kobiet, wśród których było dwóch Wiedzących – siedziała pod ścianą. Tysiąclecia palenia lampek oliwnych pokryły kamień patyną sadzy i tłustych osadów. Nieważne – zdawał się mówić ten brud. To nie święte miejsce kultu, tylko zgromadzenie, w którym wydaje się wyroki.
Lengana h’Lenns była już na miejscu. Towarzyszyli jej mąż, syn i garść krewnych. Ród d’Kllean reprezentowała Vegrela, matka Neeneyra, rodzice Kensji oraz Deana. Starszyzna nie życzyła sobie zbiegowiska w trakcie rozstrzygania tej zagmatwanej i nietypowej sprawy.
Z jednej strony sytuacja wydawała się przejrzysta, z drugiej bardziej niż trudna. Wina Lengany polegała na zaproszeniu do afraagry swojej kuzynki, mimo iż ta była wężem. Śmierć Kensji świadczyła o tym najlepiej, dziewczyna miała ledwo czternaście lat, tylko wąż zabije taką młódkę i popełznie dalej. Lecz to wina trudna do udowodnienia, nie sposób rozpoznać węża, nim ten nie ukąsi. Założenie, że Lengana ściągnęła Omalanę do afraagry, by ta zemściła się na Deanie, wymagałoby głośnego powiedzenia, za co matrona miała się mścić.
I tu był dół, w którym krył się pustynny pająk.
Nie istniał formalny powód do zemsty.
Od stuleci nie zdarzyła się taka rzecz. Wszyscy, nawet Deana, rozumieli ból Lengany h’Lenns i jej prawo do ukojenia go we krwi. Ale… kto zabił jej synów, jeśli Yatech nigdy się nie narodził?
Deana czekała spokojnie. Była w rodzie Pieśniarką Pamięci, znała niemal wszystkie prawa Issaram i historie rodowych sporów sięgające czasów samego Harudiego, więc wiedziała, że w tej sprawie Lengana nie miała tak silnej pozycji, jak jej się wydawało. Była w afraagrze na wpół obca, wyszła za mężczyznę rodu h’Lenns dopiero przed kilkoma laty i choć przywiozła spory posag i trzech dorosłych synów, to w efekcie jej histerycznej obsesji plemię straciło już siedmiu członków. To nie nastroi do niej starszyzny zbyt dobrze.
Wiedziała, że rada może ukarać Lenganę wielomiesięcznym lub wieloletnim zakazem opuszczania domostwa albo odbyciem pielgrzymki do Kan’nolet, miejsca, gdzie Harudi ogłosił Prawa i medytowania tam rok, albo nawet wygnaniem z powrotem do rodzinnego plemienia. To ostatnie byłoby najlepsze, bo wszyscy wiedzieli, że matrona nie przestanie myśleć o pomszczeniu synów. Starszyzna mogła również pod byle pretekstem nakazać im pojedynek. Młoda mistrzyni bitewnego transu i kobieta mogąca być jej matką. Kolejna plama krwi na skale i, być może, wreszcie spokój w afraagrze.