Выбрать главу

A potem ogłoszono decyzję i świat Deany najpierw zamarł, a następnie rozpadł się na kawałki.

*

– Warto było?

Krótkie pytanie, ledwo dwa słowa wymówione szeptem, a zawierało się w nich wszystko. Cała historia pomówień, kłamstw, obsesji, nienawiści, ledwo tłumionej pogardy, krwi i zemsty, niczym szkarłatny wir, pożerającej coraz to nowe ofiary.

Starsza kobieta nie odpowiedziała, tylko popatrzyła na Deanę spokojnie. Po raz pierwszy stały tak blisko, gdyby wyciągnęła dłoń, mogłaby ją dotknąć, ale oczywiście nie było o tym mowy. W ciemnych oczach Lengany h’Lenns oprócz spokoju widniało ponure wyzwanie. No, spróbuj, mówiło to spojrzenie, no, sięgnij dłonią.

– Nie zrozumiesz… – odezwała się wreszcie cicho. – Nie pojmiesz, póki sama nie zaznasz takiej straty. Potem nie ma już nic, tylko wspomnienia jak groty wbite w ciało. Ty… twój brat…

Obie wiedziały, o którym bracie mowa.

– Twoi synowie.

– Mam jeszcze jednego.

Deana odbiła się od tej odpowiedzi, rozumiejąc, że nigdy nie zrozumie. Ta kobieta nie żałowała śmierci dwóch synów, poświęciłaby i trzeciego, by ją dostać. A jednak przyszła się pożegnać.

– Teraz zaznasz spokoju? – zapytała.

– Może.

– Może?

– Może zdołam zapomnieć, że gdzieś tam, daleko, ty żyjesz. – Szept Lengany był ledwo słyszalny, słowa padały oddzielone wyraźnymi przerwami. – Nie będę szukać wieści o tobie, nie będę szukać… ciebie. Gdy znikniesz, zapomnę. Może. Po to przyszłam, by mieć pewność, że odejdziesz. Kan’nolet jest daleko, to długa droga. Wiem, że nie masz zamiaru wrócić.

Deana potwierdziła, bez uśmiechu. To była prawda. Gdyby wróciła, musiałaby poddać się wyrokowi starszyzny. Prędzej umrze.

– Wolałabym, żebyś nigdy nie pojawiła się w afraagrze.

Matrona pokiwała głową.

– Ja też. Ale taka była wola Pani. Spotkałam mężczyznę, wyszłam za niego, a w końcu nawet pokochałam. – Przez chwilę poruszała ustami, jakby coś żuła. – Ale ich nie pokochałabym nigdy. Nie mogłabym. Zabiłabym, a wtedy ty zabiłabyś mnie. Tak jest lepiej.

Gniew zapłonął w żyłach Deany, ledwo się powstrzymała od sięgnięcia po broń. Lepiej? Dla kogo?

– Nie masz racji – syknęła. – Zabiłabym cię, zanimbyś się do nich zbliżyła.

Poprawiła pas, zarzuciła na ramię worek z prowiantem i wyszła z przedsionka afraagry. Karawana, do której chciała dołączyć, nie będzie czekać wiecznie.

Rozdział 2

Nic nie wydaje takiego dźwięku, jak morze bawiące się kośćmi.

Altsin szedł kamienistą plażą boso, brodząc po kostki w wodzie. Skórzane sandały związał i przerzucił sobie przez ramię. Bury habit zdążył już pociemnieć dołem od wilgoci, ale to mu nie przeszkadzało. Było ciepło jak na wczesną wiosnę, bardzo ciepło, ale nawet w środku lata kąpiel w tym miejscu byłaby… nawet nie makabryczna. Po prostu niestosowna.

Ominął lekkim łukiem kilka czerepów. Z głębi jednego, rozwalonego najpewniej ciosem topora, wielki krab pustelnik łypnął na niego szypułkowatym okiem i pogroził szczypcami. Kilka kroków stąd zaczynała się Biała Plaża.

Zatrzymał się, uniósł wzrok.

Marzenia. O zdobyczy, nowych ziemiach, wielkich osadach i kamiennych zamkach budowanych na wzór imperialnych warowni, z których władać się będzie podbitymi krainami. Marzenia drugich, trzecich i czwartych synów, dla których nie starczało już ziemi w surowej, mroźnej ojczyźnie, w Loharrach i na wyspach Morza Awyjskiego.

I te marzenia przywiodły tutaj tych głupców, by fale bawiły się ich szczątkami, a kraby mieszkały w czaszkach.

Cała plaża, długa na pół mili, szeroka na kilkadziesiąt kroków, wypełniona była kośćmi. Piszczele jak kawałki drewna pobielałe ze starości, fragmenty kręgosłupów niczym porzucone naszyjniki ludożerczych olbrzymów, klatki żeber i dzbany czerepów. A wszystko otulone kaszą drobnych kosteczek, paliczków wyrwanych z dłoni, pogruchotanych fragmentów stóp, zębów. Ktoś mógłby pomyśleć, że Seehijczycy rozmyślnie rozczłonkowali ciała najeźdźców, ale opowieści z Kamany mówiły coś innego: to morscy padlinożercy rozwlekli szczątki, ogryzając je do czysta. Ponoć w pierwszych dniach po bitwie, gdy przypływ zakrywał plażę, woda gotowała się od żerujących ryb i krabów, a powietrze wypełniał wściekły jazgot ptaków.

Opowieści.

O to właśnie chodziło. Każdy statek opuszczający wyspę zabierał w świat opowieść o Białej Plaży, a północni piraci nie ośmielali się więcej napadać na Amonerię.

Seehijczycy dobrze wybrali miejsce. Dzika plaża z górującym nad nią stromym klifem i prąd morski, który wyrzucał tu wszystko, co przynosiła woda, gwarantowały, że pamiątki po nieudanej inwazji pozostaną na miejscu. Miejska biedota przychodziła tu zbierać drewno, kawałki sieci, a jeśli Eyfra była łaskawa, to nawet jakąś skrzynię czy pakunek zmyty z pokładu niefrasobliwego statku, ale nikt nie ruszał kości. Wyspiarze ustanowili w niektórych sprawach wyraźne zakazy, a jedną z rzeczy, które te zakazy obejmowały, było zabieranie szczątków z plaży. Miały tam zostać i po wsze czasy „tańczyć z falami, śpiewając morzu swoją pieśń”. Jeśli ktoś połakomił się na kości z Białej Plaży, jego własne musiały uzupełnić stratę: do tej pory w mieście opowiadano o głupcu, który zabrał stąd tuzin zębów, by je sprzedać w Kamanie, a nim upłynął miesiąc, seehijscy wojownicy schwytali go, wyrwali dwanaście zębów i rozrzucili je po plaży.

Można powiedzieć, że biedak miał szczęście, bo nie przyszło mu do głowy, aby wziąć stąd jakąś czaszkę.

Morze szumiało cicho, bawiąc się makabrycznym darem, a złodziej doszedł do środka Białej Plaży, gdzie stosy piszczeli, żeber i kręgów miały w niektórych miejscach jard wysokości. Cokolwiek odpływ zabrał, prąd morski, regularne sztormy i fale pędzone wiejącymi z północy wiatrami oddawały, i miało tak być, póki wszystko nie zostanie zmielone na biały piasek. Wtedy dopiero ucichnie kościana grzechotka dla Bliźniąt Mórz.

Bracia Nieskończonego Miłosierdzia przychodzili tu regularnie, by medytować nad kruchością ludzkich żywotów i modlić się do Jasnej Pani o łaskę dla dusz najeźdźców. Seehijczykom to nie przeszkadzało, nie byli małostkowi i mściwi, przynajmniej nie w stosunku do martwych.

Altsin minął pierwszy stos czerepów, wielki jak szałas. To akurat było dzieło ludzi. Stara rybacka sieć mocowana kołkami do ziemi trzymała wszystko razem, dzięki czemu Neneloh z Malaweris miał ciągły dostęp do budulca i nie musiał biegać po plaży, wyrywając morzu zabawki. Ponoć dziesięć lat temu takich stosów było pięćdziesiąt, dziś zostało ich ledwo kilka. Jak łatwo obliczyć, za dwa–trzy lata Odźwierny powinien zostać ukończony.

Ruszył w stronę wyrytej w klifie płaskorzeźby.

Skalna ściana miała w tym miejscu osiemdziesiąt jardów wysokości, a jej ciemną płaszczyznę ozdabiało dzieło ludzkich rąk. Neneloh pracował od przeszło dziesięciu lat, zawsze sam, zawsze zwisając na linie nad przepaścią. Ponoć przez te lata lina pękła tylko raz, w chwili gdy twórca Odźwiernego wisiał jakieś trzydzieści stóp nad ziemią, i od tej pory Aweryjczyk kulał, ale nie przeszkadzało mu to w pracy, bo jak twierdził, dla rzeźbiarza ręce są ważniejsze niż nogi.

Dziś Neneloh jak zwykle wisiał, kuł i wciskał czaszki w szczeliny, mocując je własnoręcznie robioną zaprawą. Odźwierny Domu Snu, wyobrażony jako nieskończenie smutny starzec o ascetycznych rysach, miał już przeszło czterdzieści jardów wysokości i widać go było wiele mil od brzegu. Niektóre statki zmieniały kurs, by załogi mogły nań popatrzeć, biała sylwetka na ciemnej skale przypominała wszystkim o końcu drogi, jaki czekał na każdego człowieka. Altsin też miał okazję przyjrzeć się płaskorzeźbie od strony morza i musiał przyznać, że dzieło było monumentalne. Brakowało mu jeszcze tylko stóp oraz prawej ręki, w której zgodnie z tradycją powinien znajdować się klucz.