Marynarze, zazwyczaj bardzo przesądni, jeśli chodzi o rzeczy związane ze śmiercią, robili wyjątek dla Odźwiernych, wyobrażanych zazwyczaj jako starcy lub mędrcy z kluczami albo kłódką w ręku. Odźwierni mogli zaprowadzić zagubione na morzu dusze do Domu Snu, ocalić od wiecznego błąkania się po bezkresnym oceanie, przynieść spokój. Seehijczycy też nie sprzeciwiali się pracy Neneloha. Gdyby było inaczej, ciało rzeźbiarza znaleziono by z połamanymi rękami i nogami w dzień po umieszczeniu pierwszej czaszki w skalnej ścianie. Klif stanowił część plaży, więc szczątki nie opuszczały przeznaczonego im miejsca. I tyle.
Dranie naprawdę nie byli małostkowi.
Niska, ciemna postać wisiała na skale, zawzięcie pracując młotkiem i dłutem. Neneloh kończył wykuwać przedramię, za kilka dni zacznie wypełniać szczelinę czaszkami. Nawet jeśli zauważył Altsina, drobną postać w burym habicie sto stóp niżej, nie dał nic po sobie poznać. Między rzeźbiarzem a zakonem zawarto niepisane porozumienie: on udawał, że ich nie dostrzega, oni nie wspominali o jego pracy.
Odźwierni Domu Snu nie byli częścią oficjalnej religii Imperium, zaliczali się raczej do sfery folkloru, ludowych lub barbarzyńskich przesądów. Na kontynencie każda świątynia z łatwością zablokowałaby budowę takiego dzieła, nie wspominając już o trudnościach ze zdobyciem materiałów, lecz tu rządzili Seehijczycy. A jeśli zakon chciał mieć możliwość prowadzenia dzieła misyjnego wśród pobliskich plemion, nie powinien robić niczego, co miejscowi mogliby uznać za obrazę. Więc Bracia Nieskończonego Miłosierdzia udawali, że nie widzą olbrzymiej płaskorzeźby, a szalony Aweryjczyk zachowywał się tak, jakby nie dostrzegał wędrujących plażą mnichów.
No i była jeszcze, rzecz jasna, wola Rady Kamany, która zorientowała się już, że wiele statków zmienia kurs, by pokłonić się Odźwiernemu, a część z nich zawija potem do portu. Ostatnimi laty Nenelohowi przyznano mieszkanie i wikt na koszt miasta.
Polityka i pieniądze. Siła i smar kręcące podstawą świata.
Altsin zatrzymał się i obejrzał całość. Widziana pod wypaczającym proporcje kątem smutna postać sprawiała jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie. Jakby Odźwierny miał lada chwila się rozpłakać. Złodziej spojrzał na rzeźbiarza i naszła go ochota, by odwiedzić go w mieście i zapytać, co będzie robił po skończeniu dzieła. Co zrobi człowiek, który kawał życia poświęcił na stworzenie rzeczy oglądanej przez nielicznych i który jest najpewniej zbyt stary, by spróbować przebić to jeszcze większym dziełem? Jaki pozostanie mu cel? Czy spędzi resztę swoich dni, pielęgnując Odźwiernego? Uzupełniając czaszki wyrwane ze skały zimowymi wichurami i jesiennymi sztormami? Póki któregoś dnia lina się pod nim nie zerwie, a do ziemi będzie miał więcej niż trzydzieści stóp? A wtedy jego własne kości dołączą do szczątków Nesbordczyków, i być może ktoś kiedyś wyniesie jego czaszkę wysoko i umieści ją w skalnej szczelinie, by patrzyła na ocean.
Otrząsnął się nagle. Zadygotał.
To się znów działo. Chyba, bo – do ciężkiej cholery – nie mógł być tego do końca pewien. Ale raczej tak. Zwykła myśl, która rozkwita serią skojarzeń, pączkuje w ciąg pytań i wątpliwości, w mgnieniu oka wytrącając go z równowagi.
Czy to znów ty, sukinsynu? Ty?
Brak odpowiedzi.
Nauczył się tego przez ostatnie miesiące. Reagwyr. Pan Bitew, Władca Miecza, Pogromca Ciemności… A może raczej bezlitosny, szalony bydlak, który utopił pół świata we krwi, aż wreszcie inni Nieśmiertelni odwrócili się od niego ze wstrętem, a własne dzieci zbuntowały się, po czym spróbowały go zabić. I właśnie jemu, Altsinowi Awendeh, jakby nie było innych ludzi w całym przeklętym PonkeeLaa, zdarzyło się zranić dłoń o klingę jego miecza, TEGO miecza, i wetrzeć krew w rękojeść, by ocknąć się pewnego dnia z głową pełną koszmarów, niechcianych wspomnień, przerażających wizji. Wciąż pamiętał, jak poddał się osądowi rzeki, która wypluła go z własnych trzewi; do tej pory nie wiedział, dlaczego to zrobiła. Z litości? Ze wstrętu? Czy ze strachu?
Koszmary na jawie już go nie nawiedzały, nie było też budzenia się z czarnego jak morskie głębiny snu bez marzeń ani krótkich niby mgnienie oka zaników pamięci. Po wydarzeniach w mieście, po rzezi na dachach i zakrwawionym molo, wszystko znikło.
Zaczął się następny etap, groźniejszy.
Pojawiły się myśli, emocje, odruchy, o które by się nigdy nie podejrzewał. Jak te przed chwilą – co go obchodził los człowieka, którego nie znał, z którym nie zamienił jednego słowa, ba, nawet jednego spojrzenia? Jeśli ten głupiec chciał poświęcić życie jakimś przesądom, by skończyć jako pokarm dla krabów, to była jego sprawa. Altsin Awendeh, złodziej z PonkeeLaa, nigdy by się nad czymś takim nie zastanawiał, bo jego życiowe motto brzmiało – pozwól ludziom robić każdą głupotę, jaką chcą, dzięki temu mniej pilnują sakiewki.
A teraz proszę, nagła ochota na filozoficzną dyskusję z obłąkanym rzeźbiarzem.
A to nie było wszystko.
Atakowały go krótkie, biorące się znikąd wybuchy złości, niespodziewane decyzje, pragnienia, ogarniające bez powodu fale zniechęcenia. Tak jak dziś. Najpierw rano, w trakcie śniadania, omal nie zwymyślał przeora, dzięki łasce którego gościł w klasztorze, potem naszła go ochota na odwiedzenie kapliczki Laal, później – znikąd pojawiło się przeświadczenie, że na przyklasztornym cmentarzu dzieje się coś strasznego, a jeszcze chwilę potem opanowała go bezdenna jak Szczelina Oweryńska niemoc. Miał ochotę wrócić do celi, położyć się i zasnąć.
Sędziwemu Enrohowi, przeorowi zgromadzenia Braci Nieskończonego Miłosierdzia w Kamanie, pokłonił się tylko nisko i wymawiając się bólem brzucha, wymknął ze wspólnej jadalni. Kapliczkę Laal ominął szerokim łukiem i – żeby przypadkiem nikt nie posłał go do pielęgnacji grobów – zgłosił się na ochotnika do pracy przy kozach. Po obiedzie składającym się z miski cienkiego bulionu i kawałka owsianego placka – przeor nie zapomniał o jego problemach żołądkowych – wyszedł pod pretekstem odprawienia medytacji na Białej Plaży.
Lepsze to niż położyć się na twardej pryczy i odpłynąć w sen, choć właśnie na sen miał największą ochotę.
Robił uniki. Tak to nazywał, jakby nie mając broni, toczył w myślach pojedynek z widmowym przeciwnikiem. Nie parował ciosów, unikał bezpośrednich konfrontacji, tylko odsuwał się, uciekał, zmieniał miejsce.
Po dwóch miesiącach męki zrezygnował, przynajmniej jeśli chodzi o najprostsze odruchy. Potrzeby ciała pozostawały potrzebami ciała, nie mógł odmawiać sobie jedzenia, picia i odpoczynku tylko dlatego, że ON też mógł czuć głód lub zmęczenie i Altsin nie wiedział, czy spełnia jego pragnienia, czy swoje. Równie dobrze mógłby przestać oddychać.
Co innego, gdy chodziło o zawirowania ducha. Umysłu. Zabawa w moje – czy nie moje? Ja, Altsin Awendeh, były złodziej, były marynarz, były wędrowny pisarz i nauczyciel, nigdy bym tak nie pomyślał, nie poczuł, nie skojarzył. Widząc dwóch okładających się pięściami wyrostków, nie wiedziałbym, że ten mniejszy, z rozbitym łukiem brwiowym, wypluwający właśnie ząb, i tak wygra, bo… bo jego duch jest niezłomny, a ten duży to w gruncie rzeczy tchórz maskujący strach głupawym uśmieszkiem, już zdumiony i przestraszony tym, że ofiara nadal stoi i nie ucieka. Nie wiedziałbym, że ten o głowę większy rozpłacze się po pierwszym porządnym trafieniu, bo najbardziej boi się bólu. Nie wiedziałbym, że przejeżdżający ulicą luzak zaraz się spłoszy, w karczmie wybuchnie bójka, a kupiec na targu bezczelnie oszukuje na wadze, mając dwa komplety odważników.