No dobra – to ostatnie chyba by wiedział, obserwował kupca jakiś czas, a sztuczki z szybkimi dłońmi podmieniającymi odważniki znał na wylot.
Moje czy nie moje? Myśli, wiedza, przeczucia.
I emocje.
Nagłe przypływy gniewu, rozdrażnienia, pustej wesołości, niewytłumaczalnego smutku. Odczucia jak uderzenia ostrogami lub szarpnięcia wędzidłem, którym niewidzialny jeździec próbuje go skierować w pożądanym kierunku. Jak cholernego konia. Na dodatek były bardzo podstępne, bo jak, na wiecznie mokry tyłek Aelurdi, miał ocenić, czy nagły przypływ irytacji na starego Enroha jest „darem” boskiej duszy? Przecież ten spokojny klecha potrafił być naprawdę wkurzający, z tym swoim dobrotliwym uśmiechem i łagodną miną.
Najważniejsze, aby pozostać sobą.
Po raz tysięczny nawiedziła go ta myśl i po raz tysięczny Altsin uśmiechnął się kwaśno. Sobą. To znaczy kim? Kimś, kto jest jak woda dopasowująca się do naczynia. W mieście złodziejem, poza nim marynarzem, mnichem, pastuchem, wioślarzem, drwalem… Był wszystkim, był nikim. To się musiało zmienić – postanowił również po raz tysięczny. Gdy już załatwi sprawę z tkwiącym w jego głowie bogiem, wróci do miasta, jedynego miasta, jakie tak naprawdę się liczyło, PonkeeLaa, i pomoże Cetronowi zaprowadzić w nim porządek. Liga Czapki powinna być silniejsza, sprawniejsza, bezwzględniejsza, jeśli chciała się przeciwstawić zakusom Rady i różnych fanatyków pokroju hrabiego Terleacha. Dość uciekania, pora się ustatkować.
Uśmiech na jego twarzy poszerzył się i znikł. Powtarzał sobie to od miesięcy i od miesięcy tkwił w miejscu. Zakotwiczył się w klasztorze, bo klasztor to jedyne miejsce, które kojarzyło mu się z bezpieczeństwem. Poprzedni, w którym spędził jakiś czas, uciekając przed koszmarami, należał do Braci Opiekunów Ubogich, a ponieważ męskie i żeńskie klasztory Baelta’Mathran współpracowały ze sobą wzdłuż i wszerz kontynentu, to Altsin nie miał problemów, by przyjęto go w kamańskim zgromadzeniu. Poza tym złożył hojny datek, a i tradycją było, że ludzie szukający spokoju i ucieczki przed światem mogli znaleźć jedno i drugie pod opieką Wielkiej Matki.
I niby wszystko było dobrze, nie pozwalał, by Reagwyr go pochłonął, bo tym tak naprawdę było Objęcie; dusza boga nie mogła tego zrobić bez jego zgody, a prędzej Szary Ocean zmieni się w siki, niż ten sukinsyn ją dostanie. Lecz spędzenie reszty życia na karmieniu stada kóz, plewieniu przyklasztornego ogrodu, modlitwach, medytacjach i unikach, nieustannych unikach…
Za każdym razem, gdy sobie wyobrażał podobną przyszłość, czuł, jakby pod stopami otwierała mu się otchłań.
Nie. Jutro spotka się z człowiekiem, który ponoć wiedział, gdzie przebywa ta plemienna czarownica. Aonel. Wziął na swoje plecy ciężar, który ona powinna nieść, podał jej matce truciznę i posłał łagodną śmiercią, Miękkim Zaśnięciem, jak powiadali skrytobójcy, do przodków. Duch tej kobiety nie czepiał się jego sumienia, Altsin zrobił to, co trzeba było zrobić, i teraz Aonel miała u niego dług.
Aonel… Szlag by to. Przypływając na wyspę, znał tylko jej imię. Równie dobrze mógłby szukać jakiegoś Aeryha w PonkeeLaa. Podobno wśród Seehijczyków to jedno z najpopularniejszych imion. Musiał znaleźć plemienną wiedźmę o imieniu Aonel, która kilka lat temu popłynęła na kontynent w poszukiwaniu zaginionej matki. Nic prostszego. Na Jaja Ganra! Nawet nie wiedział, czy udało jej się wrócić do ojczyzny!
Dlatego jutrzejsze spotkanie było takie ważne.
Ruszył w stronę miasta, starając się iść po piasku oblewanym przez fale. Kości było tu mniej, choć i tak piszczele i żebra klekotały szyderczo, a czaszki gapiły się na niego złośliwie jamami oczodołów, jakby chciały powiedzieć: „Też kiedyś mieliśmy plany i marzenia związane z tą wyspą i patrz, co z nas zostało”.
Wyszczerzył się ponuro.
Nie. On nie zostanie tu do końca życia. Ani tym bardziej później.
Interludium
Ogród, podobnie jak sam pałacyk, tonął w świetle.
Kolorowe lampiony rozwieszone na drzewach i krzewach prześwietlały gałęzie miękkim blaskiem, dodatkowo wysokie na dziesięć stóp miedziane lampy rozjaśniały mrok, a służący w ciemnych strojach, z włosami elegancko natłuszczonymi i związanymi w schludne warkocze, uzbrojeni w tuziny świec i galony pachnącej oliwy, krążyli bezszelestnie, pilnując, by żadne światło nie zgasło. Ich obecność była mniej zauważalna niż lekkie podmuchy wiatru, napływające od czasu do czasu od strony morza.
Lecz mimo starań służby cieni nie brakowało, niektóre zakątki rozległej posiadłości wydawały się wręcz ich matecznikiem, światło lamp i lampionów zatrzymywało się trwożliwie na skraju szczególnie gęstych krzewów, które w nocy traciły swój oswojony, cywilizowany wygląd. Zupełnie jakby lata pracy sowicie opłacanych ogrodników w jednej chwili poszły na marne.
Yatech potrząsnął głową i podrapał się pod ekchaarem. Za długo przebywał z tą dziewczyną, za często wsłuchiwał się w jej dziwaczne, tchnące obłędem monologi, i teraz sam zaczynał mieć podobne myśli i skojarzenia. Twarz go swędziała, kilka miesięcy bez zasłony odzwyczaiło skórę od szorstkiej pieszczoty materiału, a nowe yphiry ciążyły na ramionach.
Nie pozwoliła mu wziąć tych o klingach z czarnego szkła, argumentując, że są zbyt charakterystyczne i każdy, kto je zobaczy, zapamięta. Zamiast tego kupili inne, z jasnej stali, wykonane najpewniej przez któregoś z meekhańskich rzemieślników, bo mieczom brakowało osobistego podpisu mistrza broni Issaram i były… niezgrabne. Wyważenie najwyraźniej wzorowano na prostych mieczach z Północy, rękojeści były ciut za długie, a sztych zbyt szeroki. Cóż, jak każdy dobry oręż, także yphiry kopiowano i fałszowano na całym Południu Imperium, a jemu akurat trafiła się podróbka niezbyt udana. Ale w końcu te miecze miały być tym samym, czym ekchaar na jego twarzy. Przebraniem.
Skupił się na obserwowaniu okolicy.
Blaskowi lamp towarzyszyły najróżniejsze dźwięki. Muzyka wylewająca się z okien pałacu wpadała między alejki ogrodu i mieszała się z dźwiękami zabawy, szczękiem kryształowych kielichów, szmerem rozmów, kobiecym śmiechem. Gdy tylko minęła północ, większość gości barona opuściła duszne komnaty i korzystając z ciepłej nocy, zajęła się własnymi zabawami.
Na początku Yatech czuł coś w rodzaju zdziwienia, byli w samym sercu Imperium, pod Górami Krzemiennymi, prawie sześćset mil na północny wschód od Ayrepr, gdzie miał okazję obserwować podobne rozrywki możnych i poza niewielkimi różnicami w ubiorach służby oraz lokalnymi przysmakami nie dostrzegał niczego nowego. Także w sposobie, w jaki go traktowano.
Jakaś para przeszła tuż obok, kobieta, śmiejąc się gardłowo, trąciła go krągłym biodrem, a zapach ciężkich, piżmowych perfum przebił się przez ekchaar, niosąc zmysłową obietnicę. Mężczyzna podtrzymał ją za ramię, szarpnął mocniej, niż by wypadało, i posłał mu spojrzenie z ostrzem ukrytym w głębi źrenic.
Żadnych pojedynków. Żadnego zwracania na siebie uwagi.
Yatech odwrócił twarz, dostrzegając kątem oka zadowolenie i satysfakcję szlachcica oraz pogardę w uśmiechu kobiety. Jej chichot stał się jeszcze niższy i bardziej kuszący, gdy dla odmiany wsparła się na ramieniu swojego towarzysza.
Znikli w cieniach.
Żadnego zwracania na siebie uwagi? Więc dlaczego Kanayoness kazała mu założyć strój, z którego odarła go przed paroma miesiącami? Po co miał zasłaniać twarz i udawać kogoś, kim już nie był, w mieście, gdzie Issaram spotykano rzadko, więc każdy z nich wzbudzał małą sensację? I dlaczego zabrała ze sobą Iavvę, która nie dość, że nic nie mówiła, to na dodatek przyciągała uwagę nietypową urodą?