Выбрать главу

10 czerwca

Chyba nie było innej drogi. Gdyby nawet to wszystko odwrócić, gdyby móc wrócić do tamtych szczenięcych lat, to chyba byłoby to samo. Mój pierwszy zastrzyk morfiny, gdy miałam 14 lat i euforia z powodu wejścia do świata ćpunów. I pogarda dla zwyczajnych i przeciętnych. I ja, wielka, ważna gówniara, która była sama dla siebie idolem.

Może ktoś mógł mnie zawrócić z tej drogi? A może nie? Wiedziałam tylko, że nigdy nie będę po ich stronie.

Chciałam napisać list do Anny. Zaczęłam nawet, ale w końcu zniszczyłam go. Co mogę jej jeszcze powiedzieć? Chyba skończyłam swoją opowieść. Walczyłaś, Anno, o mnie do końca. A ja cichutko, potajemnie niszczyłam siebie i nie było na to żadnej rady. Miałam szansę w MONARZE, gdybym naprawdę zechciała.

20 czerwca

Narkotyki nie sprawiają mi już żadnej przyjemności. Tylko powodują, że nie jest mi aż tak źle. To tak, jakbym była, a teraz mnie nie ma. Jest jeszcze coś biologicznego, co trzeba przerwać, bo nie ma prawa do egzystencji. Ugrzęzłam na samym dnie. Widać w lustrze jeszcze tylko oczy, które patrzą na cały mój upadek. Moje oczy, które tak kiedyś chciały poznawać świat Przestaję się bać. Bo chyba wiem, co mam teraz zrobić, wiem to już od dawna. Kiedyś utraciłam radość życia, teraz należy doprowadzić rzecz do końca. Nie mogę nawet patrzeć na narkomanów. Ale oni są biedniejsi ode mnie. Bo ja już wiem.

25 czerwca

Skończyłam 21 lat. Zawsze myślałam, że gdy trzeba będzie odejść, to będę się bardzo tego bała. Bo mimo wszystko nikt nie chce odchodzić, gdy się jest tak młodym. Wtedy tak bardzo chce się żyć. Z tym wszystkim, co się kocha, z człowiekiem, którego się kocha. W tym cholernym życiu potrzebna jest miłość. Bez niej jest wieczna pustka, która dusi, zabija, męczy. I wtedy nie można być sobą. Jest się dla siebie zupełnie obcym. Tak zupełnie i bez reszty obcym dla samego siebie.

Nie kochałam, nie było kiedy. Ale i nie będzie już kiedy. Musze odejść, tak nie można żyć, bez nadziei, bez sensu. Zniszczyłam sama siebie. Tego chciałam? O Boże, nie wiem. Co się wtedy myśli i czuje, gdy przychodzi koniec? Umrę w tym obcym mieszkaniu, w samotności, narkomańską śmiercią, bezsensowną śmiercią.

Nie potrafiłam się odnaleźć w tym życiu.

Anno, wybacz mi.

OSWAJANIE ZWIERZA

List Wiktora D. do mnie

październik 1988, Warszawa

Witaj Basiu.

Bardzo Cię polubiłem. Ogromnie się cieszę, że Cię poznałem. Gdy na Ciebie patrzyłem, gdy Cię słuchałem, gdy wczuwałem się w Twoje przeżycia, nie bardzo mogłem sobie wyobrazić, co przeszłaś, nie byłem w stanie przewidzieć, jaką masz historię.

Tak, kilka dni temu przeczytałem Twoją książkę. Nie powiem Ci chyba nic nowego, jeżeli stwierdzę, że lektura Twego „Pamiętnika” była dla mnie prawdziwym wstrząsem. Nie mogę do dziś uwierzyć, że to Ty jesteś autorką – w podwójnym sensie: książki i tego, co ona dokumentuje. Nie potrafię Cię utożsamić z bohaterką tych wspomnień, tych zapisków. Jak bardzo jesteś inna, jaki olbrzymi szmat drogi zrobiłaś między 25 czerwca 1980 roku a dniem dzisiejszym. Podziwiam Cię, podziwiam ogromnie.

Kiedy czytałem Twoją książkę, dziwiła mnie lakoniczność komunikatów, dziwiło mnie również i to, że te jak gdyby ociosane zdania wywierają na moją wyobraźnię niesłychaną presję, że im ulegam, że robią z moją wyobraźnią, co chcą. Twoje zdania porwały mnie i to ja byłem narkomanem, to ja przegrywałem, to ja się odtruwałem, by znowu przegrać, to ja się podnosiłem na krótko, to ja kradłem, jeździłem po towar, byłem w więzieniu, byłem do szpiku kości samotny. To ja płakałem Twoim życiem, czułem Twoją bezsilność. Twoją bezwolność. Chciałem Ci pomóc i wtedy najbardziej czułem, że jesteś samotna te kilka lat temu, że nic nie potrafię zdziałać.

I nagle mnie opuściłaś. Nagle skończyłaś studia, nagle zaczęłaś pomagać innym, pracować w psychiatryku, nagle zaczęłaś mieć inne problemy, których nie rozumiałem, które opisałaś jeszcze bardziej lakonicznie.

Odnalazłem Cię dopiero w ostatnich zdaniach książki. Tam poczułem się znów blisko Ciebie, razem z Tobą (o tyle, o ile „razem” w ogóle jest możliwe). Chodzi mi o to, że znakomicie – moim zdaniem – wyważyłaś powściągliwość w części pierwszej, natomiast w części drugiej (po 25.06.1980) jest jej zdecydowanie za wiele. Tak jakbyś wstydziła się otwarcie, bez sztucznej skromności, powiedzieć o tym, jak stawałaś się inna. Ba, nawet o tym, jaka jesteś teraz, mówisz niewiele, zbyt mało. A przecież… a przecież jesteś wspaniałym człowiekiem, kimś zupełnie wyjątkowym. Basiu, opowiedz o tym odrobinę więcej, naprawdę odrobinę. Ty to potrafisz. Przecież potrafisz wyważyć swoją powściągliwość. Opowiedz ociupinkę więcej nie o swojej walce, o swoim poświęceniu, o tym, co Cię boli, czemu się przeciwstawiasz, opowiedz o swoim spokoju, o swojej samotności wypełnionej zgodą, o swoim współodczuwaniu tej części świata, która jest dobra, o swojej pogodzie i swojej słabości.

Namawiam Cię do tego, choć wiem, że to trudne, ale wiem też, że stać Cię na to, chyba że istotnie nie chcesz mówić o sobie ponad to, co uważasz za niezbędne. Niemniej jednak, gdybyś o tę drobinę wzbogaciła drugą część swojej książki, uczyniłabyś ją bardziej wiarygodną. I doprowadziłabyś mnie do drżenia, do mistyki, do Boga, na szczyt, na granicę, gdzie kończy się człowiek, a zaczyna się podziw, pokora i adoracja Tajemnicy życia, śmierci, upadku i miłości.

Miłości, którą kochasz, którą promieniujesz teraz, którą obdarowujesz tych, których spotykasz. Dlatego tak cieszę się, że Cię spotkałem.

Pisanie o czymkolwiek w tej chwili byłoby niestosowne wobec treści i uczuć, które przywołałem. Pozwól więc, że już pożegnam się z Tobą. Pozdrawiam Cię, Kochana Basiu, mocno i gorąco.

Wiktor

1 lipca 1980 roku

Śniłam tego dnia poronienie własnego płodu. Leżał koło mnie zimny i siny, a oczami śniętej ryby porażał moją wolę.

Obudziłam się.

Obudziłam się w szpitalu na sali reanimacyjnej. Lekarze uparli się, że wyrwą mnie śmierci klinicznej i przywrócą światu. Udało im się. Funkcje biologiczne zaczęły działać w odwiecznym rytmie.

3 lipca

Obdarz mnie spokojem. Panie.

Ktoś zadzwonił na pogotowie, zamiast w przypływie panicznego strachu wynieść moje ciało i porzucić w parku, by dokonało żywota.

Podłączono mnie do respiratora i czekano. Tracono wiarę i podjęto decyzję o odłączeniu. Wtedy moje serce zaczęło bić.

5 lipca

Wróciłam do domu.

Daj mi siłę, Panie.

7 lipca

Rodzice złożyli moje dokumenty na Wydział Psychologii Uniwersytetu Śląskiego do Katowic.

8 lipca

Tata zawiózł mnie na egzaminy wstępne na studia. On wierzy, że mi się uda.

Dowiedziałam się, że Zbyszek Thile nie żyje. Dostał kolejnego zawału, poświęcając się leczeniu ćpunów.

10 lipca

Słucham jak bajki wyśnionej i wymarzonej wierszy Iwaszkiewicza o afirmacji życia.

Podczas moich egzaminów tata zasłabł na ulicy z emocji. Zdarzyło mu się to pierwszy raz w życiu.