Honory zgotowane zmarłemu zdziwiły mnie trochę, ale była to refleksja powierzchowna. W gruncie rzeczy zajmowała mię nazbyt własna sytuacja. Stałem u trumny, z ziębnącymi stopami, wdychając ciepławą woń stearyny. Któryś knot zatrzeszczał, poczułem delikatny dotyk na ramieniu i zarazem dobiegł mię prosto w ucho płynący szept:
– Rewizja już się odbyła…
– Co? - rzuciłem, i słowo to, wypowiedziane wcale nie podniesionym, a tylko nieopanowanym głosem, wróciło od niewidzialnego stropu w przedłużeniu głębokiego, powiększającego echa. Tuż za mną stał oficer wysokiego wzrostu, o twarzy bladej, z lekka obrzękłej, lśniącej, z posiniałym nosem; między wyłogami munduru jaśniał odwrócony przodem do tyłu sztywny kołnierzyk.
– Pan, to jest… ksiądz, mówił coś? - spytałem cicho. Przymknął z namaszczeniem oczy, jakby chcąc pozdrowić mnie w możliwie dyskretny sposób.
– Och, nie… to nieporozumienie… wziąłem pana za kogoś innego. Poza tym nie jestem księdzem, ale… bratem.
– Ach, tak?
Staliśmy chwilę, milcząc. Pochylił głowę w bok. Była ogolona do skóry, z maleńką mycką na ciemieniu.
– Pan… przepraszam, że pytam… kolegował może ze zmarłym?
– W pewnym sensie… ale luźno… luźno - odparłem. Jego oczy - właściwie widziałem tylko drżące w nich mikroskopijne odbicia świec - nadzwyczaj wolno zeszły po mojej postaci i z takim samym namystem wróciły.
– Ostatnia posługa? - tchnął mi w ucho z odcieniem nieprzyjemnej poufałości. Przyjrzał mi się raz jeszcze, ostrożniej. Odpowiedziałem twardym, niechętnym wzrokiem. Wyprostował się pod nim.
– Pan… delegowany? - tchnął kornie. Milczałem.
– Zaraz… zaraz będzie msza - szemrał gorliwie - egzekwie, a potem msza. Jeśli pan sobie życzy…
– To nie ma znaczenia.
– Oczywiście, oczywiście…
Robiło mi się coraz zimniej. Lodowate podmuchy krążyły pośród świec, poruszając ich płomykami. Z boku błysnął mi w oczy zwierciadlany refleks. Stał tam, opodal trumny, ciężki, kwadratowy kształt, wielka lodówka buchająca przez niklową kratę mrozem.
– Nieźle urządzone - mruknąłem obojętnie. Zakonnik-oficer zerknął w bok i białą, miękką, jakby z sera ulepioną dłonią dotknął mego rękawa.
– Jeśli mi wolno zameldować, nie wszystko… - szeptał - wiele niewłaściwości… opieszałość… niedbalstwo w pełnieniu obowiązków… oficer przeornie wywiązuje się…
Cedził te słowa, badając równocześnie z bliska moją twarz, gotów w każdej chwili do odwrotu, ale milczałem, wpatrzony w omywaną cieniami twarz umarłego, nie czyniąc najmniejszego poruszenia, i to go wyraźnie ośmieliło.
– Nie jest moją sprawą… zaledwie śmiem… - dyszał mi w skroń - jednakże, gdybym został upoważniony do spytania, w nadziei, że będę mógł przynieść jakąś pomoc, na drodze służbowej, pan… z wysokiego rozkazu?
– Tak - odparłem. Wargi rozchyliły mu się w zachwyceniu, ukazując duże, końskie zęby. Trwał tak, boleśnie uśmiechnięty, jakby napawając się moją odpowiedzią.
– Niech mi wolno będzie powiedzieć zatem… jeśli nie przeszkadzam?
– Nie.
– Dzięki… Coraz liczniejsze są niedociągnięcia służby…
– Bożej? - poddałem. Uśmiech jego stał się natchniony.
– Bóg nie zapomina o nas nigdy… mam na myśli sprawy naszego Wydziału.
– Waszego?
– Tak jest, Teologicznego… Ojciec Ammion z sekcji konfidentów sprzeniewierzył ostatnio…
Mówił dalej, ale straciłem wątek, bo odstający mały palec spoczywającego w trumnie drgnął. Zlodowaciały, z ohydnym, ciepłym tchem zakonnika-oficera na karku, wpatrywałem się w ten palec. Wszystkie inne, na wpół zgięte, przylegały do siebie szczelnie, jak wymodelowane w muszlowato zaklęsłej bryle wosku - ten jeden, pułchniejszy jakby, zaróżowiony, drgał, i wydało mi się, że w tym niemożliwym wybryku, w dygotliwej figlarności jego poruszeń odnajduję żwawo rozproszoną naturę staruszka. Zarazem było w owym ruchu coś bezcielesnego, nad wyraz lekkiego, co odwodziło myśl od zmartwychwstania, kierując ją ku owym najdrobniejszym i najszybszym gestom owadów, przejawiającym się jako delikatne zamazanie konturów odwłoku tuż przed odlotem. Rozszerzonymi oczami łowiłem dygot, coraz jawniejszy, nieustanny. - To nie może być! - wyrwało mi się. Zakonnik przypadł do mnie, wpółzgięty.
– Zaklinam! Przysięgam. Z urzędu ust moich nie kala kłamstwo…
– Tak? No… to… niech więc brat opowie mi o waszych… zajęciach - odparłem na pół przytomnie, pojąwszy raptem, że wolę jego wstrętną natarczywość od pozostania sam na sam ze staruszkiem, jakby w nadziei, iż wobec dwóch ludzi umarły nie poważy się na nic więcej.
– Kartoteki spowiedziowe utrzymywane są niechlujnie… brak nadzoru… połowa naszych wtyczek spalona… oficer-furtian nie dba o terminowe dostarczanie wyciągów i przepustek… w sekcji ruchu dusz całkowicie zaniedbano działalność prowokacyjną…
– Co pan… co brat mówi? - mruknąłem. Palec uspokoił się. Należało iść, i to jak najprędzej, ale nazbyt głęboko zabrnąłem już w tę scenę.
– Jak wyglądają… praktyki religijne? - rzuciłem od niechcenia, mimo woli wciągając się w rolę wizytatora na inspekcji.
Podniecenie jego rosło; syczał z błyszczącymi, łzawiącymi się oczami, słodycz donosicielstwa rozpierała go, oblepiając wargi białawym osadem śliny.
– Praktyki! Praktyki! - wykrzywił się niecierpliwie, rozzuchwalony ciężarem oskarżeń, które miał rzucić. - Kazania nie podżegają do żadnych wystąpień, są bez rezultatów liczbowych, reguły podsłuchu przekraczane nagminnie, a w sekcji Wyższego Celu malwersacje doprowadziły do skandalu, zatuszowanego tylko dlatego, że tajny brat Malchus pokumał się z zakrystianem, któremu w zamian dosyła pątniczki z ósmego, naturalnie odpowiednio nastawione, a ksiądz-oficer Orfini, zamiast zawiadomić, kogo należy, zabawia się mistyką… prawi o karach pozaziemskich…
– Kosmicznych?
– Gdyby! Ba, nie, proszę… nie znam, niestety, godności…
– To nic, nie trzeba…
– Pojmuję… o karach ostatecznych, mając pod ręką o ileż skuteczniejsze możliwości dzięki kolegom z Turki… a przy tym wszystkim tajny brat Malchus na lewo i na prawo rozpowiada, że rozszyfrował Biblię… Pan rozumie, co to znaczy?
– Bluźnierstwo - podsunąłem.
– Z bluźnierstwami Bóg da sobie sam radę, niestraszne mu… chodzi o cały zakon! Teologiczne podstawy teorii świętego odstępstwa.
– Dobrze, dobrze - odparłem niecierpliwie - porzućmy ogólniki. Ten brat tajny Malchus… jak to wyglądało? Ale proszę brata streszczać się…
– Wedle rozkazu… O tym, że brat Malchus jest trypletem, wiadomo było od dawna - sposób, w jaki przy psalmach… pan pojmuje - brat Almigens miał go rozpracować… podsunęliśmy mu kilku cywilnych… leżąc krzyżem, dawał znaki… no, wykroczenie z paragrafu czternastego… a przy analizie kwartalnej w ornacie jego oficera-spowiednika znalezione zostały wszyte, podwójnie skręcone, srebrne nici…