Выбрать главу

– Co… co to było? - wybełkotałem. Konający wciąż kopał podłogę, na przemian po dwa i pięć razy.

– Ach, nic. Demaskacja.

– I… jak to, i my… odejdziemy?

– Tak. Tam - wskazał w stronę charczącego - to już nie mój Wydział, wie pan.

– Ale ten człowiek…

– Siódemka się nim zajmie. O, już idą z Teologicznego, widzi pan?

W samej rzeczy korytarzem nadchodził oficer-ksiądz, poprzedzany przez malca z dzwonkiem. Wsiadając do windy, słyszałem jeszcze stukanie szyfrowej agonii. Winda stanęła na dziewiątym piętrze. Major nie otworzył drzwi.

– Czy mogę prosić pana o wytrych?

– Proszę? - nie pojąłem.

– O tę ampułkę, chciałem powiedzieć.

– A, prawda…

Ściskałem ją jeszcze w ręce. Schował ją do skórzanego futerału, przypominającego pugilares.

– Co to jest? - spytałem.

– Ach, nic. Wszystko w porządku.

Wypuścił mnie pierwszego z windy. Ruszyliśmy ku pobliskim drzwiom. W kwadratowym pokoju siedział przy stole nadzwyczaj otyły oficer i gryzł cukierki z papierowej torby, mieszając herbatę. Poza nim nie było tu nikogo. W tylnej ścianie widniały maleńkie drzwiczki, całkiem czarne. Dziecko ledwie by się zmieściło.

– Gdzie Prandtl? - spytał Erms. Gruby oficer, nie przestając mlaskać, pokazał mu trzy palce. Mundur miał rozpięty. Zdawał się spływać z krzesła, na którym siedział. Miał nalaną twarz, kark nabiegły tłuszczem, pofałdowany, oddychał głośno, świszcząc. Wyglądał, jakby się dusił.

– Dobrze - powiedział major. - Prandtl zaraz przyjdzie. Proszę się tymczasem rozgościć. On się już panem zajmie. Kiedy pan będzie wolny, proszę wpaść do mnie po kartki. Dobrze?

Przyrzekłem mu, że nie omieszkam tego zrobić. Gdy odszedł, zwróciłem oczy na grubego. Cukierki zgrzytały mu w zębach. Usiadłem na krześle pod ścianą. Starałem się nie patrzeć na chorobliwie otyłego oficera, bo drażnił mnie swoim mlaskaniem, a jeszcze bardziej tym, że wyglądał, jakby lada chwila miała go trafić apopleksja. Fałdy jego karku były aż sine pod szczotką krótko przystrzyżonych włosów. Jego tłuszcz był jego krzyżem, torturą. Oddychał z wysiłkiem, na jaki można się zdobyć chyba w ostateczności, przez chwilę, a on robił to ciągle i przy tym w ogóle jakby o tym nie wiedział. Walczył o powietrze i gryzł cukierki. Rosła we mnie chęć wyrwania mu papieru ze słodyczami; opychał się nimi, łykał, czerwieniał, siniał i sięgał lepkimi palcami po nowe. Przesunąłem krzesło i odwróciłem się do niego bokiem. Plecami jakoś nie mogłem - nie ze względu na niewłaściwość, ale bałem się, że mi się tam z tyłu zatchnie, a nie chciałem mieć za sobą trupa. Na kilkanaście sekund przymknąłem oczy.

Wiele dałbym za wyjaśnienie, czy moja sytuacja się poprawiła. Wydawało mi się, że tak, ale aż nazbyt wiele zastrzeżeń się owemu „tak” przeciwstawiało. Tego, że Erms gotów był mnie otruć - bo byłem pewien zawartości fiolki - nie miałem mu bynajmniej za złe. Gorzej nieco wyglądała rzecz ze staruszkiem w złotych okularach. Nie byłem wcale pewny, czy się od jego sprawy ostatecznie uwolniłem. W każdym razie nie wyglądała nazbyt groźnie na przyszłość. Miałem poważniejszy powód do trosk: instrukcję. Już nie o to mi nawet szło, że przypominała tak bardzo protokół moich poruszeń wewnątrz Gmachu - ba, moich myśli nawet. W końcu mogłem wciąż jeszcze być obiektem próby, choć Erms zaprzeczał temu kategorycznie, ale sam przyznał potem, że nasza rozmowa nie ma znaczenia dosłownego, ale jest szyfrem, a więc jakimś odniesieniem, apelacją do innych, nie nazwanych bezpośrednio znaczeń, które się nad nią niewidzialnie unosiły. Najgorsze było co innego. W głębi duszy poczynałem wątpić w samo istnienie instrukcji. Mówiłem sobie co prawda, że się mylę, że moja podejrzliwość nie ma sensu, bo bez zamiaru wysłania mnie na Misję znacznej doniosłości nikt nie interesowałby się mną i nie poddawałby żadnym próbom. Nie miałem przecież nic na sumieniu i nic tu właściwie nie znaczyłem, poza ową niespodziewaną kandydaturą, tym wciąż odraczanym, zawieszanym i znów połowicznie potwierdzanym awansem.

Gdybym mógł w owej chwili postawić jedno, tylko jedno pytanie, zabrzmiałoby: czego ode mnie chcą? Czego chcą naprawdę?

Każdą odpowiedź przyjąłbym z ulgą, naprawdę każdą, prócz jednej…

Oficer za stołem chrapnął przeraźliwie. Drgnąłem. Wysiąkawszy nos, zajrzał do chusteczki, potem schował ją, sapiąc, z nie domkniętymi, nabrzmiałymi wargami.

Drzwi otwarły się. Wszedł wysoki, chudy, przygarbiony oficer. Było w nim coś - nie bardzo potrafiłbym to nazwać - co sprawiało, że był jakby cywilem przebranym w mundur. Trzymał w ręku okulary, którymi zamłynkował szybko, stając o krok przede mną.

– Pan do mnie?

– Do pana Prandtla z Wydziału Szyfrów - odparłem, z lekka unosząc się z miejsca.

– To ja. Jestem kapitanem. Proszę nie wstawać. Chodzi o szyfry, tak?

Ta sylaba zabrzmiała jak skierowany we mnie wystrzał.

– Tak, panie kapitanie…

– Proszę nie tytułować. Herbaty?

– Chętnie…

Podszedł do małych drzwiczek i z ręki, która się przez nie wysunęła, przyjął tackę z dwiema napełnionymi już szklankami. Postawił ją na stole i nałożył okulary. Twarz jego zebrała się wtedy w sobie, chuda, wyzywająca, wszystko ustawiło się w niej na wyjściowych pozycjach i znieruchomiało.

– Co to jest szyfr? - rzucił. - Proszę mówić, co pan wie.

Jak gdyby bił w coś twardego metalicznym głosem.

– To system znaków, który można przy pomocy klucza przełożyć na zwykły język.

– Tak? A zapach róży, na przykład, jest szyfrem czy nie?

– Nie, bo nie jest znakiem czegoś, a tylko sobą, zapachem. Gdyby oznaczał coś innego, wtedy mógłby, jako symbol, stać się znakiem szyfru…

Odpowiadałem ożywiony, bo mogłem wykazać umiejętność sprawnego myślenia. Otyły oficer pochylił się w moją stronę, aż mundur na brzuchu, wezbrany tłuszczem, pofałdował się, grożąc wysadzeniem guzików. Nie zważałem nań, patrząc na Prandtla, który zdjął okulary, żeby nimi zakręcić, i twarz mu się rozproszyła.

– A jak pan sądzi - czy róża pachnie tak sobie, czy w określonym celu?

– No… może wabić zapachem pszczoły, które ją zaSkinął głową.

– Tak. Przejdźmy do uogólnień. Oko przekształca promień w nerwowy szyfr, który mózg odcyfrowuje jako światło. A sam promień? Nie zjawił się przecież znikąd. Wysłała go lampa albo gwiazda. Informacja o tym tkwi w jego strukturze. Można ją odczytać…

– Jakiż to szyfr? - przerwałem mu. - Gwiazda ani łampa nie usiłują niczego ukryć, podczas gdy szyfr ukrywa swą treść przed niepowołanymi.

– Tak?

– To chyba oczywiste! Cała rzecz w intencji wysyłającego wiadomość.

Urwałem, sięgając po herbatę. Pływała w niej mucha, której przed chwilą na pewno nie było. Czyżby wrzucił ją otyły oficer? Spojrzałem na niego. Dłubał w nosie. Wyłowiłem muchę łyżeczką i rzuciłem na spodek. Stuknęła. Dotknąłem jej. Była z wydmuchanego metalu.

– W intencji? - powiedział Prandtl. Nałożył okulary. Gruby - patrząc na mojego mentora, starałem się mieć go na oku - szperał, sapiąc, po kieszeniach, a twarz jego stawała się coraz bardziej rozmamłana. Podgardle miał jak balon. Budził wprost obrzydzenie.

– Oto promień - ciągnął Prandtl. - Wysłała go jakaś gwiazda. Jaka? Wielka czy mała? Gorąca czy chłodna? Jaka jest jej historia, jaka przyszłość? Czy można dowiedzieć się tego z jej promienia?

– Można, posiadając odpowiednią wiedzę.

– A czym jest ta wiedza?

– Czym jest?

– Kluczem. Czy tak?

– No… - ociągałem się z odpowiedzią - promień nie jest szyfrem.

– Nie?

– Nie, bo nikt nie ukrył w nim tych wiadomości, a zresztą, idąc po tej linii, dojdziemy do wniosku, że wszystko jest szyfrem.

– I słusznie, mój panie. Wszystko, wszystko jest szyfrem - albo kamuflażem. Pan też.

– Czy to żart?

– Nie. To prawda.

– Ja jestem szyfrem?

– Tak. Albo kamuflażem. Mówiąc ściślej, relacja jest taka: każdy szyfr jest maską, kamuflażem, ale nie każda maska jest szyfrem.

– Na szyfr mógłbym się ostatecznie zgodzić… - powiedziałem, dobierając ostrożnie słów - chodzi panu zapewne o dziedziczność, o te maleńkie, własne wizerunki, które nosimy w każdej kropelce ciała, żeby pieczętować nimi potomków… ale kamuflaż? Co… co mam z nim wspólnego?

– Pan? Przepraszam - odparł Prandtl - ale to nie moja rzecz. Ja nie rozstrzygam pańskiej sprawy. To do mnie nie należy.