Podszedł do drzwiczek w ścianie. Z ręki, która się w nich ukazała - musiała to być ręka kobieca, bo zauważyłem lakierowane czerwono paznokcie - wyjął papierową wstążkę i podał mi ją.
„Zagrożenie manewrem oskrzydlającym - stop” - czytałem - „kierować posiłki w sektor VII - 19431 - stop - za kwatermistrza siódmej grupy operacyjnej Ganzmirst płk dypl. - stop”.
– Podniosłem głowę, odkładając strzęp taśmy, i nieznacznie pochyliłem się do przodu. W herbacie pływała druga mucha. Tłusty oficer musiał ją tam wrzucić, kiedy czytałem. Popatrzyłem na niego. Ziewał. Wyglądało to, jakby konał z rozdziawionymi ustami.
– Co to jest? - spytał Prandtl. Głos jego dobiegł mnie z daleka. Otrząsnąłem się.
– Jakaś rozszyfrowana depesza.
– Nie. To szyfr, który trzeba dopiero rozłamać.
– Przecież to jakaś tajna wiadomość?
– Nie - ponownie zaprzeczył głową. - Kamuflowanie szyfrów pod postacią wiadomości niewinnych, w rodzaju jakichś tam prywatnych listów czy wierszy, należy do przeszłości, panie. Każda strona usiłuje dziś wywołać w drugiej wrażenie, że to, co wysyła, nie jest zaszyfrowane. Rozumie pan?
– Do pewnego stopnia…
– Pokażę panu teraz ten sam tekst, przepuszczony przez DESZ-a - tak nazywamy naszą maszynę.
Znów zbliżył się do drzwiczek, wyszarpnął z białych palców taśmę i wrócił z nią do stołu.
„Baremisozyturia inpeklancybilistyczna matetosi się by kancepudroliwać ambrendafigianturelię nieodkocywracipośmajną” - odczytałem i spojrzałem na niego, nie kryjąc zdumienia.
– To ma być rozszyfrowane? Uśmiechnął się pobłażliwie.
– To drugi etap - wyjaśnił. - Szyfr został skonstruowany tak, by rozłamanie go dało stek nonsensów. Miało to przekonać nas ostatecznie, że właściwa treść pierwotna depeszy nie była szyfrem, czyli że wiadomość leży na powierzchni i jest taka, jaką pan poprzednio odczytał.
– W istocie natomiast?… - poddałem. Skinął głową.
– Zaraz pan zobaczy. Przyniosę teraz tekst przepuszczony ponownie przez maszynę.
Papierowa taśma spłynęła z dłoni w kwadratowych drzwiczkach. W głębi poruszało się tam coś czerwonego. Prandtl zasłonił sobą otwór. Wziąłem taśmę, którą mi podał - była ciepła, nie wiem: od dotyku człowieka czy maszyny.
„Abruptywnie kancelerować derwiszów odnoszących barbimuchowe śniętopały przez turmańsk celeratywny wnikliwość wskazana”.
Taki był ów tekst. Potrząsnąłem głową.
– Cóż pan z tym pocznie? - spytałem.
– Tu ustaje już praca maszyny, a rozpoczyna się ludzka. Kruuh!! - krzyknął.
– Noooo? - zastękał wyrwany z odrętwienia otyły oficer. Zamglonymi, błoną jakby przesłoniętymi oczami wpatrzył się w Prandtla, który cisnął mu w twarz:
– Kancelerować!
– Neeee - zabeczał gruby falsetem.
– Derwiszów!
– Beee! Deee!
– Odnoszących!
– Od… odpo… - stękał. Ślina ciągnęła mu się między wargami.
– Barbimuchowe!
– Wie… mm… muuu… sztucz… sztuczne m…m! m!!! Ha, ha, ha! ha, ha, ha! - gruby zaniósł się niepowstrzymanym śmiechem, który przeszedł w rzężenie, okolona tłuszczem twarz posiniała mu, ze łzami, niknącymi w fałdach torbiastych policzków, łkał, łapiąc powietrze.
– Dość! Kruuh! Dość!!! - huknął kapitan. - Potknięcie - zwrócił się do mnie. - Fałszywa asocjacja. Zresztą prawie cały tekst już pan usłyszał.
– Tekst? Jaki tekst?
– „Nie będzie odpowiedzi”. To wszystko. Kruuh!! - podniósł głos. Otyły całym w mundur opiętym cielskiem trząsł się na krześle, uczepiony kiełbaskowatymi palcami stołu. Na okrzyk Prandtla ucichł, chwilę pojękiwał, aż począł się gładzić obu rękami po twarzy, jakby pragnął się w ten sposób pocieszyć.
– „Nie będzie odpowiedzi”? - powtórzyłem cicho. Zdawało mi się, że słowa te słyszałem niedawno, ale nie mogłem sobie przypomnieć, od kogo. - Treść raczej skąpa - podniosłem oczy na kapitana, którego usta, dotąd nieruchomo skrzywione, jak gdyby nieustannie smakował cienką gorycz, lekko się uśmiechnęły.
– Gdybym pokazał panu ustęp bogatszy w treść, obaj moglibyśmy tego potem żałować. Zresztą i tak…
– Co „i tak”?! - spytałem gwałtownie, jakby te lekko rzucone słowa otarły się o rzecz niesłychanie dla mnie ważną. Prandtl wzruszył ramionami.
– Nic. Pokazałem panu fragment nowożytnego szyfru, niezbyt skomplikowanego zresztą. Był to szyfr użytkowy. Jako taki miał wielowarstwowy kamuflaż.
Mówił szybko, jakby chciał odwrócić moją uwagę od nie dokończonej aluzji. Pragnąłem wrócić do niej, otwierałem już usta, ale powiedziałem tylko:
– Mówił pan, ze wszystko jest szyfrem. To była tylko przenośnia?
– Nie.
– Więc każdy tekst?…
– Tak.
– A literacki?
– Też. Proszę, może pan podejdzie…
Zbliżyliśmy się do drzwiczek. Zamiast następnego pokoju, którego spodziewałem się, gdy je otworzył, ukazała się wypełniająca framugę ciemna płyta z małą klawiaturą; w środku widniał rodzaj obrzeżonej niklem szczeliny z wystającym jak języczek węża końcem papierowej taśmy.
– Proszę podać jakiś fragment utworu literackiego - zwrócił się do mnie Prandtl.
– Może być… Szekspir?
– Co pan chce.
– I pan twierdzi, że jego dramaty - to zbiór zaszyfrowanych depesz?
– To zależy od tego, co pan rozumie przez depeszę. Ale może zrobimy po prostu próbę? Słucham.
Spuściłem głowę. Przez dłuższą chwilę nie przychodziło mi na myśl nic poza okrzykiem Otella: „O, pupko ubóstwiana!” - ale cytat ten wydał mi się za krótki i niestosowny.
– Mam! - powiedziałem naraz, podnosząc oczy. - „Jeszcze me ucho stu słów nie wypiło z twych ust, a jednak głos ich tak mi znany, jestżeś Romeo? Mów!”
– Dobrze.
Kapitan naciskał szybko tastry, wystukując podany cytat. Z podobnego do listownika otworu wychynął, poruszając się w powietrzu, papierowy wąż. Prandtl ujął go łagodnie i podał mi - trzymałem w palcach koniuszek, czekając cierpliwie; taśma wyłaniała się po centymetrze ze szpary i, napinając ją lekko, czułem wewnętrzne podrygiwanie mechanizmu, który ją przesuwał. Delikatne mrowie, przenoszone przez napięty pasek papieru, ustało nagle. Rozwijał się dalej, już pusty. Podniosłem wydrukowany tekst do oczu.
„Łaj dak Mat hews Łaj dak ręce bym i nogi mu podrobił ze sło dy czą nie ziem ską Mat hews ma cio ry odrośl Mat hews Math”
– I cóż to jest? - spytałem, nie kryjąc zaskoczenia. Kapitan pokiwał głową.
– Przypuszczam, że pisząc tę scenę, Szekspir żywił nieprzyjazne uczucia do osobnika nazwiskiem Mathews - i zaszyfrował je w tekście dramatu.
– No, wie pan! Nigdy w to nie uwierzę! Innymi słowy, pakował umyślnie w ten cudny liryczny dialog karczemne wyzwiska pod adresem jakiegoś Mathewsa?
– Któż mówi, że umyślnie? Szyfr to szyfr, bez względu na intencję, jaka przyświecała jego autorowi.
– Czy pozwoli pan? - spytałem. Zbliżyłem się do klawiatury i sam wystukałem na niej tekst już rozszyfrowany. Taśma ruszyła, skręcając się w spirale. Zauważyłem osobliwy uśmieszek na wargach Prandtla, który się jednak nie odezwał.
„Gdy by mi dała faj ech faj faj gdy by mi ech faj da ła faj bia ła faj da ła faj ech gdy” - widniały schludnie zgrupowane sylabami litery.
– Jakżeż to? - powiedziałem. - Co to jest?!
– Następna warstwa. A czego pan oczekiwał? Dokopaliśmy się głębszego jeszcze pokładu psychiki siedemnastowiecznego Anglika, nic nadto.
– To nie może być! - zawołałem. - Więc ten cudowny wiersz - to futerał chowający w swym wnętrzu jakieś maciory, daj i faj?! I jeżeli włoży pan do swojej maszyny najszczytniejsze pomniki literatury, płody geniuszu ludzkiego, nieśmiertelne poematy, sagi - wyjdzie z tego bełkot?!
– Bo też to jest bełkot, panie - odparł chłodno kapitan. - Dywersyjny bełkot. Sztuka, literatura, czy pan wie, do czego ona służy? Do odwracania uwagi!
– Od czego?
– Pan nie wie?
– Nie…
– Bardzo źle. Powinien pan wiedzieć. Co pan tu, w takim razie, robi?!
Milczałem. Z nieruchomą twarzą, na której skóra napięła się jak namiot na ostrych głazach, rzekł cicho:
– Rozłamany szyfr jest dalej szyfrem. Pod okiem fachowca złuszczy z siebie osłonę po osłonie. Jest niewyczerpalny. Nie ma kresu ani dna. Można zagłębiać się w jego warstwach coraz trudniej dostępnych, coraz głębszych, ale to wędrówka nieskończona.