Выбрать главу

– Jakżeż? A… „nie będzie odpowiedzi”? - uczepiłem się jego poprzednich słów. - Pokazał mi pan to zdanie jako rezultat ostateczny.

– Nie. To etap. W ramach określonego przewodu - istotny, ale tylko etap. Zastanowiwszy się, dojdzie pan tego sam.

– Nie rozumiem.

– Zrozumie pan w swoim czasie, ale i to będzie tylko następnym krokiem.

– Czy nie może mi pan w tym pomóc?

– Nie. Musi pan dojść tego sam. Każdy musi. To wymaganie znaczne, ale pan, jako wyróżniony, wie przecież, czego się tu żąda… Nie mogę poświęcić panu więcej czasu. W przyszłości zrobię, co będę mógł, oczywiście na drodze służbowej.

– Ale… jak to… przecież ja dalej właściwie nie wiem - rzucałem pospiesznie, skonsternowany - pan miał przecież wprowadzić mnie w szyfry potrzebne mi w związku z Misją.

– Z pańską Misją?

– Tak.

– Proszę ją wymienić.

– Nnie… nie znani szczegółów, przypuszczani, że są zawarte w instrukcji, niani ją przy sobie, w teczce, ale nie mogę panu pokazać, zaraz… gdzież moja teczka?!

Zerwałem się z krzesła, zajrzałem pod stół - teczki nie było. Zwróciłem oczy na otyłego. Miał wzrok śniętej ryby. Powietrze poświstywało w jego na pół otwartych ustach.

– Gdzie moja teczka?! - podniosłem głos.

– Spokojnie - odezwał się zza moich pleców Prandtl - u nas nic nie może zginąć. Kruuh! Kruuh! - powtórzył karcąco. - Oddaj! Słyszysz? Oddaj!

Gruby poruszył się i coś klasnęło o podłogę. Porwałem teczkę, sprawdzając dotykiem, czy jest pełna, i wyprostowałem się.

Czy siedział na niej? I kiedy ściągnął ją ze stołu - na moich oczach? Musiał być, wbrew pozorom, nader zręczny. Chciałem już otworzyć teczkę, gdy uświadomiłem sobie, że nie wyczytam potrzebnych informacji z szyfrowanego tekstu, a nie wiedząc, o co chodzi, kapitan nie będzie mi mógł dać właściwego klucza. Było to błędne koło. Powiedziałem mu o tym.

– To chyba przeoczenie majora Ermsa - zakończyłem.

– Nie wiem - odparł.

– Pójdę do niego! - rzuciłem niemal wyzywająco. Znaczyło to: pójdę i powiem, że umywasz od wszystkiego ręce, stając na przeszkodzie Misji, którą wyznaczył mi głównodowodzący. - Pójdę w tej chwili! - zapaliłem się.

– Zrobi pan, co uważa za właściwe - odpowiedział i dodał jakby z pewnym wahaniem: - Czy tylko orientuje się pan w toku obowiązującej pragmatyki?

– Pragmatyka ta sprawia, że odchodzę z niczym, tak? - spytałem chłodno.

Prandtl zdjął okulary jak maskę, i jego twarz, nagle obnażona, ukazała mi swą zmęczoną bezradność. Czułem, że chce mi coś powiedzieć i nie może - czy też nie wolno mu tego zrobić. Wrogość, jaka narastała między nami podczas rozmowy, rozwiała się naraz. W całym pomieszaniu jakie mną owładnęło, znalazłem coś na kształt niedowarzonej, może bezsensownej sympatii dla tego człowieka.

– Czy… wykonuje pan rozkazy? - spytał tak cicho, że ledwo go usłyszałem.

– Czy wykonuję? Tak…

– Ja też…

Otworzył przede mną drzwi i stał przy nich nieruchomy, czekając, aż wyjdę. Gdy przechodziłem, rozchylił wargi. Słowo, które miał wypowiedzieć, nie spłynęło z nich. Tchnął mi tylko z bliska samym oddechem w twarz, cofnął się i zatrzasnął za mną drzwi, nim pojąłem, co się dzieje. Znalazłem się na korytarzu, z teczką, mocno ściskaną w ręku. Jeśli nawet wizyta w Wydziale Szyfrów nie przyniosła tego, czego się po niej spodziewałem, bo ani o włos nie przybliżyłem się do poznania Misji, to miałem przynajmniej dokąd iść, a to było nie do pogardzenia. 9129 - powtórzyłem w duchu. Wiedziałem, że nie zjawię się u Ermsa z pretensjami. Przyjdę po prostu po kartki obiadowe, które obiecał mi załatwić. Był to dobry pretekst do rozpoczęcia rozmowy.

Uszedłem już kawał drogi między szpalerami białych drzwi, gdy uświadomiłem sobie, co zawiera teczka. Jeśli cały szyfr - nawet w myślach nazywałem to szyfrem, bo czegoś musiałem się przecież trzymać - brzmi jak wyrywki poznane w gabinecie Ermsa, to dalsze ustępy mogą zawierać opis następnych moich poruszeń w Gmachu, także tych, jakich jeszcze nie doświadczyłem. Myśli tej nie uznałem wcale za szaloną. Skoro wszędzie, gdzie przybywałem, dawano mi w aluzyjny sposób do zrozumienia, że wie się o moich krokach więcej, niż sądzę, skoro - a na to wskazywał odczytany u Ermsa fragment - chwilami przestawały być tajemnicą nawet moje myśli, dlaczego teczka nie mogła zawierać dalszego planu mojej wędrówki wraz z tym, co czekało u jej końca?

Postanowiłem otworzyć teczkę, dziwiąc się już tylko temu, że przedtem nie przyszło mi to na myśl. Miałem w ręku własny los i mogłem doń zajrzeć.

V

Szereg drzwi po prawej stronie urwał się. Za ścianą znajdowała się zapewne jakaś długa sala. Nieco dalej odnalazłem boczną odnogę korytarza, która zaprowadziła mnie do toalety tego piętra. Drzwi przedsionka były uchylone. Zajrzałem do łazienki, a że była pusta, zaniknąłem się i, już siadając na brzegu wanny, zauważyłem niewielki ciemny przedmiot na półeczce pod lustrem. Była to na wpół otwarta w zapraszający sposób ułożona na czystej serwetce brzytwa. Nie wiem, czemu nastroiło mnie to nieufnie. Wziąłem ją do ręki; wyglądała na nową. Jeszcze raz rozejrzałem się po otoczeniu, lśniącym czystością chirurgicznego gabinetu. Odłożyłem brzytwę na poprzednie miejsce. Nie mogłem się jakoś zdobyć na otwarcie przy niej teczki. Opuściłem łazienkę, żeby zjechać windą na niższe piętro, do tej, która dała mi poprzedniej nocy schronienie.

I ta była pusta, dokładnie w takim samym stanie, w jakim ją opuściłem, tylko ręczniki zmieniono na świeże. Rozwiązałem na brzegu wanny tasiemkę i spomiędzy tekturowych okładek wysunął się gruby plik białych arkuszy.

Ręce drżały mi trochę, bo pamiętałem, że wierzchni był zadrukowany. Papiery rozsunęły się - wszystkie puste. Kartkowałem je coraz szybciej. Rura wodociągowa wydała jeden z tych bezsensownych, dzikich odgłosów, jakie towarzyszą czasem otwarciu kurka na innym piętrze. Zajęczała ludzkim prawie głosem, który przeszedł w bełkotanie, coraz słabsze i dalsze, w miarę jak rozchodziło się po żelaznych trzewiach Gmachu. Wciąż przekładałem białe kartki, licząc je machinalnie, nie wiadomo po co, zarazem w myśli wracałem do Prandtla, rzucałem się na otyłego, biłem go, kopałem ohydnie napuchłe cielsko - gdybym go tylko miał przed sobą!

Wściekłość uszła ze mnie równie nagle, jak przyszła. Siedziałem na brzegu wanny, układając arkusze, aż na nowo, innymi oczami, zobaczyłem, co znaczyło to jego dziwne chuchnięcie. Rzecz została ukartowana z góry, żeby skraść mi instrukcję. Ale po co, jeśli Erms mógł mi jej od razu nie dać?

Ręce, przekładające arkusz po arkuszu, znieruchomiały. Stos pustych papierów ukrywał w sobie dwa odmienne. Na jednym był odręcznie naszkicowany plan Gmachu, wraz z mapką Góry Świętego Juana, w której wnętrzu się znajdował, na drugim, przyszytym do tamtego białą nitką, widniał wydrukowany w dwunastu punktach plan operacji dywersyjnej „Sztych”. Trzymając je przed oczami, odbywałem już dalszą wędrówkę. Oddam te papiery władzom. Przedstawię sposób, w jaki weszły w moje posiadanie. Może uda mi się zyskać wiarę. Jak jednak udowodnię, że się z tymi - tajnymi - aktami nie zapoznałem? Że nie zapamiętałem położenia Gmachu - sto osiemnaście mil na południe od szczytu Harvurda - ani jego planu, rozkładu pokojów, sztabów, że nie przeczytałem opisu dywersyjnej operacji? Sprawa była przegrana dokładnie. Widziałem, jak się moja dotychczasowa droga układa w coraz konsekwentniejszą całość, jak pozory bezmyślnego przypadku przekształcają się w pułapkę, w którą wchodziłem coraz głębiej, aż po chwilę obecną, o wymowie tak oczywistej.

Palce drgnęły mi, żeby podrzeć kompromitujące papiery i wrzucić strzępy do muszli - lecz momentalnie przypomniałem sobie ostrzeżenie Ermsa. A więc naprawdę nic nie działo się tak sobie? Każde wypowiedziane przez nich słowo, każdy ruch głowy, roztargnienie, uśmiech - wszystko było obliczone i cała ta olbrzymia machina pracowała z taką matematyczną precyzją wyłącznie dla mojej zguby? Poczułem się wewnątrz góry naszpikowanej błyszczącymi oczami i przez kilka sekund gotów byłem osunąć się na kamienną podłogę. Gdybym mógł ukryć się gdzieś przed nimi, zaszyć, rozpłaszczyć w szparze, gdybym przestał istnieć… Brzytwa! Czy dlatego tam leżała? Wiedzieli, że będę chciał zostać sam, i podłożyli ją?

Ręce moje poruszały się rytmicznie. Układałem papiery. W miarę jak teczka się wypełniała, rojowisko pomysłów, z których każdy służyć miał memu ratunkowi, topniało, tak że szukając jeszcze jakiegoś wyjścia, zuchwałej finty, którą, jak szczwany gracz, odwrócę znienacka kartę, widziałem coraz wyraźniej własną, kornie spoconą twarz skazanego. Oczekiwała mnie za kilkoma nie dopełnionymi jeszcze formalnościami. - Trzeba to załatwić szybko i prosto - myślałem - teraz, skoro przepadłem, nie grozi mi już nic. - Musiałem sobie przygotować tę myśl wcześniej, bo wyłoniła się z natłoku nierealnych wybiegów jak wyzwolenie.