W chwili kiedy gotów już byłem przywdziać majestat skazańca, spomiędzy ostatnich arkuszy wymknęła się niewielka, sztywna kartka z wypisanym dość niewyraźnie numerem 3883 i upadła mi do stóp. Podniosłem ją wolno. Jakby dla uniknięcia nieporozumienia inna ręka podała przed cyfrą malutkimi, starannymi literkami skrót „Pok.” - pokój.
Nakazywano mi tam pójść? Dobrze. Zawiązałem tasiemkę teczki i wstałem. Od drzwi raz jeszcze obrzuciłem wzrokiem porcelanowe wnętrze i z lustra, jak z ciemnego okna, spojrzała na mnie własna twarz, rozłamana w przepływające płaszczyzny - było to spowodowane falistością szkła, ale mnie się wydało, że widzę ją w lodowatych płomieniach strachu. Tak patrzyliśmy na siebie - ja i ja - i jak przedtem od środka niejako wczołgiwałem się w przyciasną skórę zdrajcy, tak teraz obserwowałem zmiany, jakie zaszły na zewnątrz. Myśl, że ta zeszpecona trwogą, błyszcząca, jakby wodą zlana twarz zniknie, nie była przykra. Właściwie od dawna podejrzewałem, że to się tak skończy.
Smakowałem rozmiary klęski z przewrotnym zadowoleniem, wynikłym ze słuszności mych przewidywań. Jednakowoż, gdyby tak podrzucić gdzieś te papiery? Wtedy zostałbym jednak bez niczego; ani wyznaczony, ani nawet oszukany i zdradzony - nic zgoła. Może dostałem się między młot i kowadło, wszedłem, nie wiedząc o tym, w obręb jakiejś wielkiej intrygi, i zniszczyć mnie usiłowały tryby sprzecznych interesów? W takim wypadku odwołanie się do instancji wyższej mogło okazać się zbawcze…
Pokój numer 3883 postanowiłem zostawić sobie jako ostateczność, a teraz iść do Prandtla. Jakkolwiek bądź - chuchnął. To musiało coś znaczyć. Chuchnął - a zatem sprzyjał mi. Był potencjalnym sojusznikiem. Co prawda sam odwrócił moją uwagę, żeby otyły mógł łatwiej zabrać mi teczkę. Widocznie musiał. Pytał przecie, czy wykonuję rozkazy, i powiedział, że sam to robi.
Zdecydowałem się pójść. Korytarz był pusty. Biegłem prawie do windy, by się nie rozmyślić. Czekałem na nią dość długo. Na górze panował spory ruch. Od razu kilku oficerów zajęło windę, z której wysiadłem. Zmierzałem do Wydziału Szyfrów coraz wolniej. Jałowość tego kroku stawała się krzycząca. Mimo to wszedłem do środka. Na stole, przy którym siedział przedtem otyły, na stercie poplamionych papierów stały szklanki po herbacie. Poznałem moją po złożonych, jak pestki, sztucznych muchach na brzegu spodka. Czekałem chwilę, ale nikt nie nadchodził. Biurko pod ścianą zalegały liczne akta; zacząłem je przerzucać, w nikłej nadziei, że trafię na ślad chociażby mojej instrukcji. Jakoż leżała tam, pośród innych, żółta teczka, ale zawierała tylko listę płac, którą przejrzałem. W innych okolicznościach poświęciłbym jej pewno więcej uwagi, zawierała bowiem wyliczenie takich specjalności, jak Infernator Tajny, Demaskator I rangi, Macerator, Fekalista, Inwigilator, Cedzacz, Dementysta Pokątny, Kremator, Osteofag - ale teraz porzuciłem ją obojętnie. Telefon, stojący tuż pod moją ręką, zadzwonił, aż drgnąłem. Spojrzałem nań. Dzwonił natarczywie. Podniosłem słuchawkę.
– Halo? - rozległ się męski głos. - Halo?
Nie odpowiedziałem. W tym momencie stało się to, co się czasem zdarza - ktoś jeszcze włączył się w linię, tak że mogłem słyszeć głosy obu mówiących.
– To ja - odezwał się głos, który wołał przedtem „halo” - nie wiemy, co robić, kapitanie!
– A co? Tak z nim źle?
– Coraz gorzej. Obawiamy się, żeby sobie czegoś nie zrobił.
– Nie nadaje się? Od razu tak myślałem. Nie nadaje się, co?
– Tego nie mówię. Był dobry, ale pan wie, jak to jest. Tę sprawę trzeba głaskać.
– To jest dla szóstki, nie dla mnie. Czego pan chce?
– Nie może pan nic zrobić?
– Dla niego? Nie widzę, co mógłbym zrobić. Zupełnie nie widzę…
Słuchałem bez tchu. Narastające wrażenie, że mówią o mnie, zmieniało się w pewność. Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.
– Naprawdę nie może pan?
– Nie. To przypadek dla szóstki.
– Ale to oznaczałoby zdjęcie ze stanowiska.
– No tak.
– Więc mamy z niego zrezygnować?
– Widzę, że pan nie chce.
– Nie chodzi o to, czego ja chcę, ale - widzi pan - on się już trochę przyzwyczaił…
– No więc co właściwie?… Macie tam własnych specjalistów. Co mówi Prandtl?
– Prandtl? Od czasu jak dmuchnął - nic. Jest na konferencji.
– To niech go pan wywoła. A w ogóle nie mam zamiaru zajmować się tą sprawą. Nie należy do mnie.
– Poślę mu konfidentów z lekarskiego.
– Jak pan chce. Przepraszam, ale nie mam czasu. Czołem.
– Czołem.
Obie słuchawki dźwiękły, odłożone, i zostałem z szumiącą, jak muszla, ciszą przy uchu. Wahałem się. Nie byłem już taki pewny, że mówili o mnie.
Dowiedziałem się w każdym razie, że Prandtla nie ma. Odłożyłem słuchawkę i na odgłos kroków - ktoś nadchodził z drugiego pokoju - wybiegłem na korytarz. Pożałowałem tego zaraz, ale nie zdobyłem się już na to, by wrócić. Miałem teraz do wyboru Ermsa albo pokój 3883. Szedłem prosto, wciąż przed siebie. 3883 to musi być gdzieś na czwartym piętrze. Wydział Śledczy? Zapewne. Nie wyjdę już stamtąd. Chodzenie korytarzami nie jest w końcu takie złe. Można odpocząć w windzie, przystanąć, zajść do łazienki…
Przypomniałem sobie brzytwę. Dziwne, że dotychczas o niej nie pomyślałem. Czy była dla mnie? Może. Nie rozstrzygnę tego. Zanadto jestem podniecony. Szedłem schodami w dół. Kręciło mi się trochę w głowie. Piąte piętro. Czwarte. Korytarz, biały, nadzwyczaj schludny, jak wszystkie, prowadził prosto. 3887, 3886, 3885, 3884, 3883.
Serce uderzało mi gwałtownie. Trudno by w takim stanie mówić. Zatrzymałem się, aby nabrać tchu. - Ostatecznie mogę zajrzeć tylko do środka - pomyślałem. Gdyby mnie spytano, powiem, że szukałem majora Ermsa i że się pomyliłem. Teczki nikt chyba nie będzie mi wyrywał siłą z rąk. W końcu to jest mój a instrukcja, w razie potrzeby zażądam, aby zatelefonowali do Wydziału Instrukcyjnego, do Ermsa. Zapewne, to wszystko bzdura, bo oni i tak wiedzą. Jeśli wiedzą, nie mam co bić się z myślami. Usiłowałem zrekapitulować wszystkie dotychczasowe przejścia, które będę musiał podać do protokołu. Jeśli przychwycą mnie na jakimś przeinaczeniu, będzie dodatkowo świadczyło przeciw mnie. Tyle tego jednak było, że jąłem gubić się w przypadkach, niepewny, czy najpierw wydarzyła się historia ze staruszkiem, czy też aresztowanie na korytarzu mego pierwszego instrukcyjnego? Oczywiście, że najpierw go aresztowano. Zaniknąłem oczy i nacisnąłem klamkę.
Dobrze, że w tym wielkim, ciemnym, pełnym kartotek i segregatorów pokoju nikogo nie było, bo przez dobrą chwilę nie wydobyłbym głosu z piersi. Olbrzymie księgi, sterty przewiązanych sznurkami papierzysk, słoiki białego kleju kancelaryjnego, nożyczki, poduszki pieczątek i przybory do pisania zawalały wielkie biurka pod ścianami. Ktoś nadchodził. Słyszałem, jak powłóczy nogami. W uchylonych, bocznych drzwiach, wiodących w nieprzeniknioną ciemność, ukazał się niechlujnie wyglądający staruch w poplamionym mundurze.
– Pan do nas? - zaskrzeczał. - Do nas? Rzadki, rzadki gość! Czym można służyć? Coś do wglądu zapewne?
– Ja… e… - zacząłem, lecz antypatyczne indywiduum, pociągając nosem, u którego dyndała lśniąca kapka, ciągnęło:
– Szanowny pan po cywilnemu - znaczy, że z katalogu coś… bardzo proszę, tutaj…
Przekusztykał obok mebla, który wziąłem za wielką szafę, i wprawnymi ruchami powyciągał, jedną za drugą, wąskie, długie szufladki biblioteczne. Jeszcze raz rozejrzałem się po zastawionym pokoju: olbrzymie stosy szpargałów spoczywały i na podłodze, w kątach, pod krzesłami, powietrze wypełniała duszna woń prochu i zleżałych papierów. Przechwyciwszy mój wzrok, staruch zachrypiał:
– Pana archiwariusza Gloubla nie ma. Konferencja, proszę pana, co robić! Pana archiwariusza-subdependenta generalnego także, niestety, nie ma, za pozwoleniem - wyszedł. I w ogóle ja jeden, niech mi wolno będzie, na gospodarstwie się ostałem, Kappril Anteusz do usług, janitor w dziewiątym stopniu służbowym, z wysługą, po latach czterdziestu i ośmiu. Żebym się do stanu spoczynkowego szykował - mówią panowie oficerowie, atoli ja - szanowny pan sam widzi! - niezastąpiony poniekąd jestem. Ale, ale, ja tu gadu-gadu, a pan szanowny zapewne służbowo spieszy się? Zamówionko proszę łaskawie do tej oto skrzyneczki-szkatułki i dzwonek proszę usilnie pociągnąć - zjawię się, odszukam w mig, stare oczy, hę hę, za pozwoleniem, nie gorsze od młodych, przyniosę i, jeśli na miejscu, uprzejmie proszę, a jeśli poza obręb, to łaskawie tylko cyferkę swoją zechce pan na karcie, w rubryce „czwórka rzymska łamane przez Be” umieścić - i to już wszystko…