– Chawa - rzekł jakoś smętnie. - Napatrzyłeś się, co? Skóra kopycieje, brodawczaki w koperczaki, łupież rozpałęszony żywopłotem, ćmawo, chrumno, mętek-drętek, a ty, augur jeden, nad kichą! Krzaczkiem w uchu, cholera, przemawia, a ty tak, owak, składasz, rozkładasz, i nic nie rozumiesz… Przy próbie jeszcze stoisz czy przy bajzlu?
– Przepraszam - powiedziałem - ale…
– Przy próbie - ustanowił. - Kombinujesz, bracie, i z tego żyjesz! Herbatką żyjesz! Nie nażyjesz się! Noga lubi tak czasem, jak już nie można, i nie chce, cholera, przestać… Kłuli cię przez sen szpileczkami?
– Nie. Dlaczego pan…
– Nie przeszkadzaj. Muchy w herbacie były? Sztuczne…
– Były!
Nie rozumiałem, do czego zmierza - a jednak łapałem w tym jakiś sens, najściślej ze mną związany.
– Te krzaki - wyrzuciłem - pan… o admiradierze?
– Nie, o strucli… Stary przetrzyma nas obu, założysz się? Pamiętam, taki sam był, jak ani śladu jeszcze ręczników nie widziałeś, a za brzytwą co się człowiek wtedy nalatał… Fusy kawowe… Kancelaryzowali wtedy bez tej higieny, na fus brali, przycupem, wszystko spodem, szyto-kryto, do Wydziału Piwnicznego kierowali, trzask-prask, przesłuchancja, w mordas obcasem, flekowanie i cześć… A teraz to najwyżej postrzelają… Strzelali?
– Na korytarzu? Tak! Co to znaczy?
– Tryplet. Wpadunek trzeciaka. No, szpuncle popodstawiały się i jeden się przegorliwił. Przedobrzył. To znaczy.
To rutynowany szpieg! - myślałem szybko. - Widać choćby po tym żargonie… Ale czego chce ode mnie? Z obiadu dla rozmowy zrezygnował, jaki życzliwy… Oho! muszę porządnie mieć się na baczności…
– Na baczności musisz się mieć, co? - rzucił i prychnął na widok mojej miny. - No, co się dziwisz? Bywały jestem, rutyniarz… zęby na tym zjadłem… instrukcja gra… myślałeś, że twoja? A już! Seryjniak, kochany… Muszki w herbacie i cała reszta… Z tego wszystkiego tylko herbata została ta sama co dawniej…
Zasępił się i z nudy, która wypełzła mu na twarz, czyniąc ją nagle starą, ze swej osobności i znużenia zapatrzył się w lśniące niepokalaną białością drzwi.
– Panie… - odezwałem się - czy nie może pan powiedzieć czegoś zwyczajnie, po ludzku?
– A jak ja mówię? - zdziwił się.
– Co to wszystko znaczy? I co pan… po co pan mi tu…
– No no, spokój. Kombinujesz tylko niepotrzebnie: a może plamką jestem do wywabienia? A może wtyczką? Łyczkiem? Patyczkiem? Flaczkiem? Ichą-pichą?… Ech, nie warto. I tak koniec.
– Jaki koniec?
– Wszystkiego. Wypychancja - i tyle. Niby po dawnemu: płatek róży liżesz, a serce bije: wsypa czy nie?! I już szczura masz pod skórą, jak nie hycnie-kicnie, jak nie szmyrgnie - cały już latasz, cały w słup… Z przyzwyczajenia, rozumie się, bo co zostało? Figuranci.
– Co pan chce przez to powiedzieć? Jacy figuranci? Szczur? Że mi się noga trzęsie? To o tym? Więc co z tego? I… i co pan tu właściwie robi?
– Żebyś wiedział, co ja robię… Przypatrz no się… - pochyliwszy się ku mnie, wskazał palcem własną twarz. - Fajna ruina, nie? Zmarnowali mnie i żeby choć wiadomo, kto - a tu jedne drapansy-szympansy, mandryliony szpuncli, zbiorówka, zawracanie głowy i tyle…
– A po co panu aparat? - spytałem nagle. Było mi już wszystko jedno.
– Aparat? Co, nie wiesz?
– Pan robił zdjęcia…
– Wiadomo.
– W kasie… - zniżyłem głos, z resztą nadziei, że się nie przyzna, ale skinął flegmatycznie głową.
– Jasne. Bez znaczenia. Ot, żeby do reszty nie zdziadzieć - mózgole purchawieją, szmajzel wysiada, no to pstryknie się coś, gdzieś, czasem…
– I po co pan to mówi?! - jąłem się zacietrzewiać. - Robił pan zdjęcia tajnych akt! Widziałem! Może się pan nie obawiać - wcale nie mam zamiaru zrobić z tego użytku. Nic mnie to nie obchodzi, nie rozumiem tylko, czemu siedzi pan tu dalej?
– Nie mam siedzieć? A czemu?
– Przecież mogą pana zdemaskować, dlaczego pan nie ucieka?!
– Dokąd? - spytał z tak bezmiernym znudzeniem, że zadrżałem.
– No… no tam…
Wydawałem mu się w ręce. Chyba tak. Serce waliło mi jak młotem w oczekiwaniu, że nuda spadnie mu z twarzy jak maska. Namawiałem go do ucieczki - oszalałem chyba, przecież to prowokator…
– Tam? - mruknął. - Co za „tam”? Jedna cholera - tu czy tam. Pstryknąłem, ot, tak, dla poślizgu, żeby nie wyjść z wprawy, ale to na nic…
– Dlaczego na nic?! Niechże pan powie wyraźnie!!
– Wyraźnie czy niewyraźnie - wyjdzie na jedno. Nie jesteś jeszcze w tym miejscu, czyli na etapie, żebyś zrozumiał, a jakbyś nawet zrozumiał piąte przez dziesiąte, to i tak nie uwierzysz. Ot - myślisz - prowok, nasłaniec, kat na moją duszę, posiepaka, chytrus jeden, umyślnie taki zanudzony sobą, zalabidzony, kawęczarz, obnaża się, nędzę swoją udaje, poniewierkę szpiegowską, a to wszystko inaczej się czyta, indziej celuje - no nie? Nie mam może racji? A widzisz… I dalej myślisz: mówi sam, że prowok, abym ja myślał, ze mówiąc „prowok”, szczery jest, abym to wziął za szczerość, z samego serca. Z samego serca też naturalnie coś tam innego znaczy, a gdy, nareszcie, słyszysz, jak mówię, że mówię „prowok”, abyś myślał, że szczerość, no, to jesteśmy w domu: szatan - nie gość, co?! I już nic mi nie wierzysz. Hę? Milczałem.
– Poczekaj, sam zobaczysz - nic cię nie minie. Chcesz wiedzieć, co z czym i jak?
Wytrzymał pauzę.
– Chcę! - powiedziałem, choć nie wierzyłem w ani jedno jego słowo.
Uśmiechnął się gorzko, skrzywieniem kątów ust.
– Nie wierzysz - - ale niech ci będzie! Próbujesz… Słuchaj. Popodstawiali się, dla chleba, najpierw raz. Do ostatniego krzesła i sedesu. To co potem - przestać mieli, kiedy dalej płacą, czy jak? Żeby skonali, nie mogli przestać. Wyrwantus-zawijantus, dalej wio, podstawianej a? Wtykanej a! Tak poszedł dublet - nic, tryplet - nic, kwadruplet - cześć, teraz kwintuplety już się miejscami telepią. Długo to tak? Cholera jego wie! Zaraza! Zaraza! Ja, stary, uczciwy szpieg, weteran, ci to mówię!
Walił się ze wściekłością i rozpaczą w pierś, aż dudniło.
– Zaraz - odezwałem się - nie rozumiem. Czy chce pan przez to powiedzieć, że…
– Nic nie chcę przez to powiedzieć i daj mi święty spokój! Co się będę strzępił? Ty i tak igiełką jesteś gramofonową, a płyta zdarta, musisz teraz brać to na nice, pod włos, każde słowo do góry nogami, w rozporek mu zaglądać, w kieszenie, dodać do tego moje chrapska, mydło, brzytwę, aluzji wszędzie szukać, przytyków, nie wiem, czy co? Rób, jak uważasz, tylko od brzytwy wara! Masz czas. Za dobrze by to było, żeby tak od razu za brzytwę. Myślałem, jakem cię zobaczył, że posłany jesteś, żeby mi ją odebrać.
– Przecież ja ją z góry przyniosłem… to pana brzytwa?
– Masz czas, mówię. Przede wszystkim trzeba siły mieć. Regularne stołowanie, bufet, biszkopty, czasem nawet kompot bywa, z renklodami. Kompot. No, co się tak patrzysz? Myślisz, że mówię „kompot”, a to znaczy posiedzenie Sztabu nad instrukcją? Nie, kompot - to kompot i kropka, przynajmniej u mnie. Nie jestem żaden nasłany ani nic. Przespałem się, ogoliłem, obiad przez ciebie przepuściłem i zaraz sobie pójdę. I popatrz sam: wszystko żem ci powiedział, jak chciałeś, a ty mi nie wierzysz. Ani w przecinek nie wierzysz. No, nie miałem racji? Po co mam z siebie bebechy wypruwać, tłumaczyć ci te kwadrupłancje, żebyś sobie z tego nowy rebus ułożył? Cześć pieśni, szkoda słów.
Wstał.
– To pan nie jest szpiegiem?
– Kto mówi, że nie? Kto mówi, że tak? No, daj mi coś do szpiegowania, pokaż! Znudziło mi się, wciąż w tę i we w tę - po co? Na co? Dla kogo? Skończony facet, sympłak, indywidualniak, przebrzmiała pieśń. Co ja - cebula jestem? Już się poszóstni, podobno, trafiają. Jak ci trochę przejdzie ta podejrzliwość, możesz tu zajść. Jutro po obiedzie będę. No?
– Przyjdę - powiedziałem.
– To ja też. Trzym się. Idę do bufetu. Od drzwi, przez ramię, rzucił mi jeszcze:
– Teraz będzie kolej na doktorka, serwis i lilijną. Po serwisie będziesz pociechę miał duchowną. Potem dalsze szpryncle. A jakby mnie nie było, zaczekaj. Przyjdę na pe. Będziesz?
– Będę.
Zamknął za sobą drzwi. Słyszałem jego kroki, coraz dalsze, szczęknięcie drugiego zamka i nastała cisza, w której zostałem, jak garnek pod przykrywką, żeby dojść.
XI
Więc tak… Podczas kiedy za zbolały pępek świata się miałem, za tarczę ciosów, ośrodek skupiający wszystkie wysiłki Gmachu - byłem kimkolwiek, nikim, stereotypową wersją, którymś tam z rzędu powtórzeniem, trząsłem się w tych samych, co poprzednicy, miejscach, jak igła gramofonowa przetwarzająca rozjechane koleiny płyty w uczucie i głos. Moje melodramatyczne reakcje, uskoki, nagłe zwroty, zrywy, uniki, to, co dla mnie było zaskoczeniem, wewnętrzną inspiracją, kolejnym objawieniem prawdy - wszystko, wraz z obecną chwilą, stanowiło jedynie paragrafy instrukcji, nie mojej, nie dla mnie stworzonej, po prostu instrukcji wypróbowanej solidnie w działaniu… Więc jeśli nie próba, nie Misja, nie chaos, co mi pozostawało? Łazienka? Korytarze? Łażenie od drzwi do drzwi, od drzwi do drzwi…