– To ja - rozległ się za drzwiami głos lekarza. - Czy może mi pan otworzyć?
Wpuściłem go.
– Zabrano mi ubranie - powiedziałem, stając przed nim.
– A tak… zapomniałem pana uprzedzić… pielęgniarka zaopiekowała się pana rzeczami… może guzik jakiś trzeba przyszyć, wyprasować to i owo…
– Rewizja? - rzuciłem flegmatycznie. Drgnął.
– Na miłość boską! Och, jeszcze ślady szoku - dokończył ciszej, jakby mówił do siebie. - No, nic. Zapiszę panu później proszki uspokajające i coś na wzmocnienie. A teraz chciałbym, za pozwoleniem, zbadać pana.
Dałem się opukać i osłuchać. Potrząsnął głową jak tłuste źrebię.
– Doskonale, wybornie - powtarzał - ma pan wspaniały organizm. Może pan włoży tymczasem ten płaszcz i przejdzie do mego gabinetu? Pielęgniarka przyniesie niebawem pańskie rzeczy. Tędy, tędy, proszę…
Przez korytarzyk, zastawiony piramidkami metalowych krzeseł, weszliśmy do pokoju ciemnego raczej, choć paliła się w nim duża lampa sufitowa: druga, w zielonym abażurze, stała na biurku. Czarne szafy, pełne grubych książek o złoconych tytułach, w okładkach ze skóry, też czarnej, podpierały ściany z trzech stron. Opodal jednej znajdował się niski, okrągły stół ze stojącą na nim czaszką i dwa fotele.
Usiadłem. Ciemność szła od księgozbiorów za szkłem. Lekarz zdjął płaszcz, nie miał już pod nim munduru, lecz jasnoszare, skromne ubranie cywilne. Zajął miejsce po drugiej stronie stołu i jakiś czas patrzał na mnie z wyrazem pogodnego skupienia.
– A teraz - rzekł wreszcie, jakby usatysfakcjonowany oględzinami mej twarzy - może powie mi pan, co spowodowało pańskie uniesienie? Tu, w tych ścianach - wskazał oczami czarne rzędy książek - może pan mówić wszystko. Czekał chwilę, a że milczałem, odezwał się znowu:
– Pan nie ma do mnie zaufania. To zrozumiałe. Zapewne tak samo reagowałbym na pańskim miejscu. A jednak - proszę mi wierzyć - dla własnego dobra winien pan, choćby przemocą, pokonać tę chęć przemilczenia. Proszę tylko spróbować. Najtrudniejszy jest początek.
– Nie o to chodzi - odparłem - nie wiem tylko, czy warto… Zresztą pan zaskoczył mnie, bo w tamtym gabinecie mówił pan coś innego: że nie chce nic wiedzieć o tym, co się stało.
– Proszę mi wybaczyć - powiedział cicho, z dołeczkami - ale jestem przede wszystkim lekarzem. Tam nie byłem jeszcze zupełnie pewny, czy wrócił pan całkowicie do równowagi, i nie chciałem pobudzać pana nieopatrznym dotykaniem nader przykrych reminiscencji. Teraz co innego. Zbadałem pana. Wiem, że nie tylko mogę, ale powinienem to uczynić. Nie będę oczywiście nalegał, to rzecz dobrej pana woli. Czy gotów pan…
Nie dokończył.
– Dobrze - rzuciłem ze zniecierpliwieniem. - Niech będzie. Ale to długa historia.
– Na pewno - skinął głową. - Wysłucham jej chętnie. Cóż mi to ostatecznie szkodziło? Zacząłem opowiadać od momentu, kiedy dostałem wezwanie, streściłem rozmowę z głównodowodzącym, historię Misji, instrukcji i późniejszych powikłań, mówiłem o staruszku, oficerach i księdzu, nie pomijając też moich podejrzeń. Wyłączyłem z nich tylko Ermsa. O tym, co zaszło później - o odkryciu śpiącego w łazience i osobliwej z nim rozmowie - opowiadałem już z roztargnieniem, bo uświadomiłem sobie, że pominięcie istotnego ogniwa, jakim było podpatrzenie Ermsa odrysowującego tajne plany, nadawało memu wybuchowi, a raczej atakowi na niego, znamię chorobliwości, usiłowałem więc odnaleźć w rozmowie z bladym szpiegiem jakieś szczegóły, które, uwypuklone, rozdęte nawet, mogłyby choć w części usprawiedliwić skandaliczną awanturę, jaką wywołałem - lecz dla mnie samego nawet brzmiało to niezbyt przekonywająco, czułem, że wkopuję się tym głębiej, im bardziej staję się rozwlekły, że moje tłumaczenia niczego nie tłumaczą, i wypowiadałem ostatnie słowa w ponurym, do rezygnacji podobnym przeświadczeniu, że do wszystkiego, co mnie obciążało, dołączyłem, jakby nie dość było jeszcze owych ciężarów, poszlaki wskazujące na moją nienormalność. Lekarz nie patrzał na mnie, gdy mówiłem. Parokrotnie unosił delikatnie czaszkę, która, jak przycisk, spoczywała na papierach stołu, i przestawiał ją, tak że raz stała bokiem, a raz patrzała na mnie oczodołami - i tak już została, gdy skończyłem. Osunął się wówczas w głąb swego fotela, splótł ręce i odezwał się swym miłym, ściszonym głosem:
– Jeśli dobrze widzę, ośrodkiem krystalizacji całego pana zwątpienia w powagę i rzeczywistość Misji jest owa niezwykła ilość zdrajców, jakich pan przypadkowo jak gdyby napotkał… w bardzo krótkim czasie. Prawda?
– Można by to tak ująć - odparłem. Już ochłonąłem nieco z wrażenia, że wydałem się w jego ręce - i przez chwilę patrzyłem w puste oczodoły czaszki, która stała przede mną schludna, słabo błyszcząca kościaną gładkością.
– Powiedział pan, że ów staruszek był zdrajcą. Czy sam pan tego doszedł?
– Nie. Oświadczył mi to ów oficer, który się zastrzelił.
– Oświadczył… i zastrzelił się. Pan to widział?
– No, tak, to znaczy - słyszałem strzał w przyległym pokoju, łoskot, gdy padał, i przez szparę zobaczyłem jego nogę… bucik.
– Aha. Poprzednio zaś został zaaresztowany oficer instrukcyjny, który panu towarzyszył. Wolno spytać, jak wyglądało to aresztowanie?
– Podeszło do nas dwu oficerów, odwołali go i mówili z nim - nie wiem co. Nie słyszałem. Potem jeden odszedł z nim, a drugi udał się ze mną.
– Czy ktoś powiedział panu, że to było aresztowanie?
– Nie…
– Więc właściwie nie mógłby pan na to przysiąc?
– No nie, ale okoliczności… zwłaszcza po tym, co stało się później, uznałem, że…
– Powoli. O staruszku powiedział panu oficer. O tym, że i on z kolei jest zdrajcą, przekonał pana huk wystrzału i dostrzeżony w szparze rąbek jego buta. O poprzednim instrukcyjnym wie pan tyle, że został odwołany. Wypadki te są co najmniej niejasne - żeby nie powiedzieć więcej. Kto jeszcze nam pozostał? Prawda, ów blady szpieg… ale pan znalazł go śpiącego, w łazience?
– Tak.
– Cóż by robił w tej łazience po sfotografowaniu tak ważnych akt? Przecież nie udawałby się na spoczynek do wanny. Pan wszedł tam zresztą - drzwi nie były zatem zamknięte?
– Rzeczywiście. Nie, nie były.
– I czy pan w dalszym ciągu jest przekonany, że ci wszyscy ludzie - to zdrajcy?
Milczałem.
– A widzi pan! To konsekwencja pochopności, wiodącej do błędów rozumowania.
– Przepraszam - przerwałem mu - powiedzmy, że to nie byli zdrajcy, ale wobec tego czym tłumaczą się wypadki? Czym były? Teatrem? Odegranym przede mną widowiskiem? Po co? W jakim celu?!
– Ba! - powiedział, uśmiechając się samymi dołeczkami. - Tego już nie wiem. Być może, zamierzano uczynić pana odpornym na zdradę, zaszczepiając ją panu w mikroskopijnych dawkach. Przecież, na upartego, nawet Erms mógłby, kto wie, uczynić coś, co wydałoby się panu podejrzane, niezrozumiałe, ale jego nie uznałby pan chyba przez to za zdrajcę? Co? A… może jednak?
Patrzał na mnie bystro. Jak lodowate miał oczy w tej okrągłej, dobrodusznej twarzy…Nie czekał na moją odpowiedź.
– Pozostaje nam jeszcze orzech do zgryzienia, najtwardszy bodaj, mam na myśli instrukcję. Była oczywiście szyfrowana. Czy pan przejrzał ją na tyle dokładnie, aby orzec z całą pewnością, że przedstawiała spisany od pierwszej chwili pański los? Wszystkie kolejne poruszenia i myśli?
– No, nie - powiedziałem z ociąganiem. - To było niemożliwe. Rzuciłem tylko okiem na parę wierszy. Było tam coś o białych ścianach i szeregach korytarzy i drzwi, o poczuciu zagubienia, osamotnienia, które bardzo mi dolegało. Te zdania - nie pamiętam ich dosłownie - jakby mi ktoś wyjął z ust…
– I to było wszystko, co zdołał pan przeczytać?
– Tak. To znaczy - od czasu do czasu ludzie, z którymi się stykałem, robili pewne aluzje do moich przeżyć, nawet do myśli, na przykład szef Wydziału Szyfrów, Prandtl. Mówiłem już o tym.
– Ale on dał panu tylko próbkę szyfru, jako… jako rodzaj eksponatu, jako pewien przykład?
– Tak to wyglądało, ale zawierała przecież odpowiedź na moje pomyślane pytanie.
– A czy wiadomo panu o tym, że ludzie przesądni w krytycznych sytuacjach życiowych usiłują odnaleźć wskazówkę dla kształtowania swego losu, więc jakby przepowiednię, na chybił trafił otwierając Biblię?
– Owszem, słyszałem o tym…
– Ale nie wierzy pan, że to może pomóc?
– Nie. Kartki otwiera ślepy traf.
– A czy i to nie mógł być ślepy traf, przypadek?