Выбрать главу

– Za dużo było tych przypadków… - mruknąłem niechętnie.

Nie wierzył mi. Nie mogłem przekazać mu, poza nędznym streszczeniem faktów, całej aury demonicznej, jaką z sobą niosły: jednoczesnego poczucia bzdury i doskonałości. Lekarz uśmiechał się łagodnie.

– To, co mi pan opowiedział - rzekł - to na pewno nie były zwidy, omamy ani halucynacje. Jedynie pochopność, niecierpliwość, pośpieszna chęć zrozumienia wszystkiego od razu, odgadnięcia, co panu przeznaczono, czego od pana chcą. Przypuszczam, że pragną tu wyrobić w panu bystrość, wszechstronność obserwacji, czujność, wrażliwą na szczegóły pamięć, zmysł krytyczny, owo intelektualne sito, oddzielające ziarno od plew, i wiele innych właściwości i cech, niezbędnych w wykonaniu tego, co pana jeszcze czeka. Tak więc nie byłaby to, jak ją pan nazwał, próba, lecz raczej trening, a trening, zwłaszcza nieco forsowny, może doprowadzić do przemęczenia, co właśnie stało się w pana wypadku.

Milczałem, zapatrzony w oczy czaszki. Byłem pusty i było mi wszystko jedno. Poza tym uśmiechał się zbyt serdecznie.

– Przepraszam za ten, nie uprzedzony moim wyjaśnieniem, incydent z ubraniem - podjął, promieniejąc życzliwością - pielęgniarka właściwie powinna dawno już przynieść je, przypuszczani, że lada chwila…

Nie przestawał mówić, a we mnie coraz natarczywiej tłukła się niewyraźna jakaś, bezsłowna myśl, której - czułem - nigdy bym się nie odważył wprost wypowiedzieć.

– Czy macie panowie… e… oddział dla nerwowo chorych? - spytałem znienacka. Mrugnął za okularami.

– Proszę pana, oczywiście, że mamy - odrzekł pobłażliwie - mamy i szpitalik umysłowy, ale to ledwo parę łóżek… Interesuje się pan tym? No cóż, powiadają, że przez szaleństwo duch epoki gada, że to stężone extractum millenii, ale w tym jest dużo przesady… chociaż, jeśliby pan zamierzał przeprowadzić jakieś obserwacye, studya, nie będę się bynajmniej sprzeciwiał, przecież nie musi pan nas wcale szybko opuszczać…

– Mam zostać?!

– To byłoby wskazane, naturalnie, na pewien czas. Chociaż, rzecz prosta, w żadnej mierze nie zatrzymuję.

– Pan podejrzewa u mnie?… - zacząłem spokojnie. Poderwało go. Dołki znikły bez śladu.

– Ależ skąd! Nigdy w świecie! To przepracowanie, sforsowanie!! Na dowód gotów jestem zaprowadzić pana ad altarem mente captorum. Co prawda obecnie jest ledwo garstka pacjentów, sprawy raczej banalne, ot, catatonia provocativa, no, i tam takie natręctwa residualne, tiki, łypanie przymusowe, rozszczepienie jaźni na wtyczki, drżączka wielowywiadowcza, przypadki książkowe tylko, więc nudne raczej - gadał jak najęty - od niedawna mamy pewien ciekawy, trójosobowy syndrom, rzadki casus, tak zwaną folie en trois - sprzężenie troiste, to jest Dreieiniger Wahnsinn, czyli The Compound Madness autorów zagranicznych - dwu, co się stale nawzajem demaskują, a trzeci gryzie się po nogach i rękach, żeby nie zająć stanowiska. Więc on, nieprawdaż, to jest reservatio mentalis, tyle że uwikłana… Tak. Ponadto może zainteresowałaby pana mania autopersecutoria, to jest obłęd samoprzesłuchiwania się - chory poddaje siebie krzyżowym pytaniom, nieraz i czterdzieści godzin bez przerwy, aż do głębokiego omdlenia… No i na koniec była jeszcze, jako ciekawostka, autokrypsja…

– Tak? - rzuciłem obojętnie.

– Chory schował się we własnym ciele - wyjaśnił doktor z okrągłymi rumieńcami podniecenia - i zredukował swe samopoczucie do tego stopnia, że ma się za młoteczek - ta kosteczka w uchu, wie pan - a całą resztę, wszystkie części ciała, ma za nasłane… W tej chwili oprowadzić pana, niestety, nie mogę… mam obchód na drugim oddziale… ale i tak zechce pan zaczekać, aż siostra przyniesie ubranie. Może pan skorzysta tymczasem z mojej biblioteki? Proszę się pocierpliwić… bardzo proszę…

Stałem, wyprostowany, obok fotela, nieswój w zbyt obszernym płaszczu kąpielowym, którego figlarne barwy nieco mnie drażniły. Lekarz podszedł do mnie, podał mi ciepłą, mocną, choć pulchną dłoń i rzekł:

– Będzie dobrze. Mniej uprzedzeń, więcej prostoty, odwagi - a będzie dobrze, zobaczy pan.

– Dziękuję - wybąkałem.

Ponawiając uśmiech, ręką dał mi jeszcze od drzwi znak otuchy i wyszedł. Czekałem jakiś czas, stojąc, że jednak pielęgniarka z ubraniem jakoś nie przychodziła, wróciłem do stolika i przyjrzałem się zwróconej w moją stronę czaszce. Była szczególnie mocno uśmiechnięta, z kompletem białych, długich zębów. Wziąłem ją, nieco bezmyślnie, do ręki i parę razy kłapnąłem dolną szczęką, umocowaną na sprężynkach. Z boków, na skroniach, były przyśrubowane haczyki - cały wierzch, odpiłowany równo, zdejmował się jak przykrywka. Nie odemknąłem haczyków, bo taka, jaka była, pełna, kulista, bardziej mi jakoś odpowiadała. Musiano ją macerować nadzwyczaj starannie - lśniła jakby powleczona najcieńszą warstewką tłuszczu, ale połysk był suchy. Śliskość wyczułbym dotykiem.

Bardzo ładnie przedstawiały się frędzlisto zazębione z sobą, schodzące się dokładnie ciemieniowe kości sklepienia. Podstawa znów, odwrócona, przypominała nieco krajobraz księżycowy mnóstwem większych i mniejszych kościstych gruzłów i wyrw, pagórków, iglic, z obwałowaną, wielką jak krater, dziurą pośrodku - miejscem przytwierdzenia do kręgosłupa. - Ciekawe, gdzie jej kręgosłup - pomyślałem i usiadłem przed nią z rozpostartymi szeroko na stole łokciami. Siostry wciąż jeszcze nie było.

Myślałem o tym i owym - o pewnym człowieku, który, jak słyszałem, zachorował na szkielet, na swój własny szkielet, to znaczy bał się go okropnie, nie mówił o nim i starał się nawet nie dotykać siebie, żeby nie wyczuć czekającej wyswobodzenia twardości pod miękką powłoką - i o tym, że kościec to dla nas symbol śmierci, plakatowe ostrzeżenie i nic więcej; dawniej, przed wiekami, w albumach anatomicznych szkielety nie stały w nienaturalnie wymuszonej pozycji na baczność, lecz pokazywano je w pozach pełnych życia: jedne pląsały, inne, ze skrzyżowanymi lekko piszczelami, wspierając się na kościanej garści, dotykały szpicem łokcia sarkofagu i kierowały pilne bądź smętne spojrzenia oczodołów w obserwatora, a pamiętałem nawet pewną drzeworycinę z dwoma wdzięczącymi się - jeden był wyraźnie wstydliwy!

Ale ta czaszka była zupełnie współczesna - aż promieniowała czystością, doskonale higieniczna, wymyta, bardzo smukłe były balustradki kości policzkowych, tworzące rodzaj malutkiego balkonika pod każdym oczodołem, ziejąca dziura zamiast nosa deprymowała odrobinę, ale tylko jako pewien defekt, nie zretuszowane kalectwo, za to uśmiech - w nim nie czuło się wcale braku warg, żadnego braku w ogóle, zmuszał do zastanowienia. Podniosłem ją, pohuśtałem w ręce, kość miała solidny ciężar, popukałem w nią zgiętym palcem i naraz, szybko, mrużąc powieki, przyłożyłem do nosa. W pierwszej chwili poczułem tylko kurz, niewinny, łaskoczący, ale przemknął w nim kreto jakiś śladzik, coś tam było, więc bliżej, gdy nozdrza moje dotknęły zimnej powierzchni, wciągnąłem gwałtownie powietrze - tak! tak! cuch, cuszek raczej, jeszcze raz i, o, zdrado!!!

Zionęło zgnilizną, wydającą nieprawe pochodzenie. Węszyłem, jak pijany, mord, który krył się za smukłą bladożółtawą elegancją, krwawą dziurę, z której została wyłupiona, powąchałem jeszcze raz: połysk, schludność, biel - wszystko było oszustwem. Co za wstręt! Jeszcze raz powąchałem, chciwie, ze strachem, rzuciłem ją na stół i zacząłem gwałtownie wycierać wargi, nos, palce rąbkiem kąpielowego płaszcza, a już ciągnęło mnie do niej na powrót, och, jak ciągnęło…

Weszła siostra, bez pukania, ze złożonym starannie w kostkę, wyprasowanym, jak nowym, ubraniem, koszulą, położyła wszystko na stoliku, obok czaszki. Podziękowałem jej. Skinęła sztywno głową i wyszła.

XI

Ubierałem się w łazience, przy półotwartych drzwiach, i mogłem przez krótki, pusty korytarzyk - bo i drzwi pokoju były uchylone - w każdej chwili dojrzeć czaszkę. - Piękności moja! - myślałem. Godzinami mógłbym się w nią wpatrywać, taki to był błogi wstręt, podniecający i ohydny po tym, co odkryłem. Aż mię jakaś strachliwość oblatywała, nie przed czaszką, naturalnie, przed sobą, bo i czego się w niej wreszcie doszukiwałem? Ot, wygotowana solidnie kość - kocha. Co mi ją tak uprzyjemniało, żebym patrzał i nawet znowu wąchał, ze wstrętem coraz większym, nie mogąc się oderwać? Zguba tego człowieka, z którego ją wyjęto? Nie miał przecież nic wspólnego z tą swoją pośmiertną bibelotowością przycisku do papierów, a zresztą w ogóle mnie nie obchodził. Sprawa niejasna, w każdym razie lepiej już rozumiałem, dlaczego dawniej, bardzo dawno temu, pito wino w kalotach. Smaku dodawały. Rozmyślałbym jeszcze tak długo, lecz poprzez korytarzyk usłyszałem skrzypnięcie drugich, na główny korytarz wiodących drzwi lekarskiego gabinetu. Przymknąłem te od łazienki, zapiąłem szybko ostatni guzik, sprawdziłem w lustrze twarz i powoli, z wahaniem, wyjrzałem.