W pokoju znajdowali się dwaj ludzie w kolorowych pidżamach. Jeden, o włosach niejednostajnie rudych, jakby farbowanych i miejscami wypełzłych, stojąc do mnie tyłem, odczytywał z przekrzywioną głową tytuły na grzbietach książek; drugi, krępy, z opuchłymi powiekami koloru mocnej herbaty, siedział przy stoliku z czaszką i mówił:
– Zostaw. Daj pokój. Znasz już na pamięć. Wszedłem do gabinetu. Siedzący spojrzał na mnie przelotnie. Szyję miał białą i obwisłą, wbrew smagłej zużytej twarzy.
– Zagra pan? - spytał, wyciągając z kieszeni buraczkowej pidżamy malutki kubek, z którego, po odkręceniu, wysypały się na stół kostki.
– Nie wiem, o co - zawahałem się.
– No, jak zawsze, o gwiazdy… Kto wygrywa, ten nazywa, zgoda?
Mieszał już kości, grzechocząc.
Nic nie powiedziałem. Wyrzucił je i zliczył punkty: jedenaście.
– Teraz wy, kolego.
Podał mi kubek. Potrząsnąłem nim i rzuciłem kości - wypadły dwie dwójki i czwórka.
– Moja! - powiedział z zadowoleniem. - No to… niech będzie Mallinflor! Taka dobra, jak każda inna!
Tym razem wyrzucił trzynastkę.
– Hę, jednego oczka mi zabrakło - powiedział z krzywym uśmiechem. Cisnąłem kości, nie mieszając. Dwie piątki i szóstka.
– Fiu… fiu - powiedział. - Słuchamy…
– Nie wiem - mruknąłem.
– No, śmiało!
– Admiradiera…
– Wysoko mierzycie! Dobra, teraz ja…
Wyrzucił siedem. Przyszła moja kolej. Wypadły mi dwie piątki, trzecia kostka stoczyła się ze stołu i poleciała aż do stóp tego, który, wciąż odwrócony, oglądał bibliotekę.
– Co tam, krematorze? - spytał, nie ruszając się z miejsca, mój partner.
– Szóstka - - rzucił ów, ledwo zerknąwszy na podłogę.
– Szczęściarz! - ukazał źle utrzymane zęby siedzący. - No? Niech pan korzysta!
– Gwiazda - zacząłem.
– Ależ nie! SzesnastkaH Cały układ!
– Układ? Układ - Staruszka Złotookiego - powiedziało mi się.
Wydało mi się, że spojrzał na mnie szczególnie, z latającą jak motyl powieką; tymczasem podszedł do nas tamten ze słowami;
– Chowajcie to, doktor idzie, nie ma sensu grać.
Wymowę miał z lekka zająkliwą, w twarzy starej wiewiórki, z wystającymi siekaczami, z rudym, jak pędzelek, wąsikiem, bezbarwne oczy w cięciach głębokich zmarszczek.
– Nie znamy się. Pozwoli pan? - podał mi rękę. - Sempriaą, starszy kremator. Sempriaą przez „ku”, panie…
Odmruknąłem swoje nazwisko; siedzący spytał:
– I gdzież ten twój doktor? Potrząsał wciąż kościanym kubkiem.
– Zaraz przyjdzie. Pan na ambulatoryjnym leczeniu?
– Tak - powiedziałem.
– My też. Prosto z pracy tu, żeby czasu nie tracić. Pewna wygoda w tym jest, nie zaprzeczy się. Ma pan przy sobie lusterko?
– Przestań - wtrącił siedzący, ale Sempriaą nie zważał na niego.
– Zdaje się, że powinienem gdzieś mieć - obmacałem kieszenie i podałem mu małe, kwadratowe lusterko z polerowanego niklu, odrobinę już porysowane i ściemniałe od noszenia. Obejrzał się w nim uważnie, wyszczerzył z bliska spróchniałe zęby, grymas za grymasem wycinał, jakby starał się wychwycić to, co ma w twarzy najobrzydliwszego.
– Hem… hem - powiedział z satysfakcją - trups. Dawno się już tak nie postarzałem! Fizys, że daj ją katu!
– Pan zadowolony z tego? - rzuciłem pytanie.
– Myślę! Zobaczyć go nie zobaczę, to przynajmniej…
– Kogo pan nie zobaczy?
– Prawda, że pan nie wie. Brata. Brata mam bliźniaka, na Misji jest, za lata go nie zobaczę, a zaskórzył mi, jak mógł, to przynajmniej w lusterku lubię jego biedę pooglądać. Ząb czasu, panie…
– Przestań - powtórzył gruby z wyraźniej szyna już odcieniem niezadowolenia.
Przypatrzyłem im się. Sempriaą, choć drobny, z zapadłą piersią, miał z tamtym coś wspólnego - byli do siebie podobni jak dwa różne, ale jednakowo zniszczone ubrania, wyglądali na postarzałych przy biurku urzędników: co w jednym zeschło się i pomarszczyło, w drugim obwisło, pofałdowane i zmięte. Sempriaą starał się widocznie zadawać szyku: to odstawionym małym palcem z długim paznokciem musnął rudego wąsa, to odruchowo chciał poprawić kołnierzyk, ale ręka ześliznęła mu się po zabrużdżonej, gołej szyi - bo był w pidżamie trawiastozielonej, szytej srebrną nitką.
– To pan na kuracji, co? - próbował nawiązać przerwaną rozmowę. - To wybornie, wybornie… hę, hę… czego człowiek nie robi dla zdrowia.
– Zagramy? - przez nos spytał gruby.
– Fi! W kości? - dmuchnął przez wąs kremator. - Tanie… Wymyśl co innego.
Ktoś zajrzał do pokoju przez szparę nie domkniętych drzwi. Błysło w niej oko, potem opustoszała.
– Naturalnie. Barran. Zawsze musi po swojemu - burknął gracz w kości.
Drzwi otwarły się. Wszedł, szastając nogami, wysoki nadzwyczaj, aż łamliwie chudy człowiek w prążkowanej pidżamie, przez lewą rękę miał przerzucone ubranie, w prawej trzymał wypchaną teczkę, z której wystawał termos. Nos sterczał mu, załamany niczym sztylet, do wtóru z kanciastą grdyką. Blade, bezbarwne, pełne łez oczy miały wyraz nieprzytomnego trochę zapatrzenia, co kontrastowało dziwnie z jego żywością - bo od progu już wołał:
– Czołem, koleżeństwo! Czołem! Doktor nie przypłynie prędko. Szef go powołał, hallali!
– A co? Atak? - obojętnie spytał gruby.
– Coś tam miał. Opadnięcie myśli, hę, hę. Zanudzilibyśmy się tu czekaniem. Chodźcie, wszystko gotowe! Cacy!
– Barran. Naturalnie. Bibka. Znowu bibka - mruczał niechętnie gruby, ale wstawał już z krzesła. Kremator dotknął wąsika.
– A sami będziemy?
– Sami. Jeszcze aspirancie - od honorów domu nalewajło, hę, hę, junior, to się zwija! Bateria gotowa! Idziemy!
Przestąpiłem z nogi na nogę, pragnąc się wycofać, gdy przybysz skierował na mnie załzawione oczy:
– Kolega? Nowy? - zagadnął szybko łamiącym się głosem. - Jakże nam będzie lubo! Zastrzyk, hę, hę, malućki zalewantus! Prosimy nadobnie z nami!
Jąłem się wymawiać, lecz nie słuchali nawet. Wzięli mnie z krematorem pod ręce i tak, między buraczkową a fioletową pidżamą, w pertraktacjach, przekomarzaniach - bo wciąż jeszcze protestowałem z lekka - wyszliśmy na korytarz, korytarzyk raczej, tym ciaśniejszy, że połowa drzwi była weń uchylona, zagradzając drogę. Tęgi amator gry w kości, idąc przodem, rozdzielał uderzenia to w lewo, to w prawo, drzwi zatrzaskiwały się, a wywołany tym huk, rozbrzmiewając po całym piętrze, towarzyszył naszemu i tak aż nadto pełnemu hałasu pochodowi. Zamek jednych drzwi nie zaskoczył i otwarły się z rozmachem na powrót, ukazując salę tłoczną od starych kobiet w salopkach, woalkach i płaszczach przydługich. W przejściu owionął mnie ich, w jedno zlewający się, kłótliwy gwar.
– A to co? - rzuciłem, zaskoczony. Szliśmy już dalej.
– To składy - rzucił idący za mną kremator. - Tam - zbiornica ciotek. Tędy, tędy - tkał mnie palcem w plecy. Czułem wulgarną woń jego brylantyny, zmieszaną z zapachem atramentu i mydła.
W grubego na przedzie wstępował nowy duch. Już nie szedł, ale kroczył, wymachiwał rękami, poświstywał, przed ostatnimi drzwiami poprawił na sobie pidżamę, jakby była frakiem, chrząknął szarmancko i rozwarł z impetem oba skrzydła, aż mu klamka wyskoczyła z ręki.
– Proszę w niskie, najniższe progi!
Certowaliśmy się chwilę, kto ma wejść pierwszy. Pośród nagich ścian - tylko wielka, staroświecka szafa stała w bliskim kącie - stał duży, okrągły, śnieżystym obrusem przykryty stół, cały zastawiony butelkami o błyszczących główkach i półmiskami jadła; naprzeciw, w głębi, przy zwalonych stosem drewnianych krzesłach, jakie widuje się w restauracjach ogrodowych, krzątał się młodzieniec o nadzwyczaj bujnej czuprynie, także w pidżamie; rozkładał skrzypiące przeraźliwie krzesła, odrzucając co bardziej chwiejne. Gruby rzucił mu się na pomoc, chudy inicjator tej niezwykłej uroczystości, o nazwisku, jeśli się nie pomyliłem, Barran, ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, niby wódz ze swego pagórka przed bitwą, objął wzrokiem wszystko, co dźwigał na sobie stół.