Выбрать главу

– Zechce pan wybaczyć tę maskaradę. Nadzwyczaj przykra to rzecz - ale wywołała ją vis maior. Proszę wierzyć, że żadnemu z nas nie przychodzi to lekko. Człowiek, nawet udając tylko szmatę, zawsze się poniekąd trochę zeszmaci…

– A potem odszmaci się! - rzucił kremator przez stół. Oglądał z żywym niesmakiem własne ręce.

Słowa nie mogłem wykrztusić.

Chudy oparł się o moje krzesło. Spod pidżamy wysunęły mu się mankiety wieczorowej koszuli.

– Spodlenie i odpodlenie - rzekł - to wieczny rytm dziejów, huśtawka nad otchłanią…

Podniósł głowę.

– Teraz dopiero będzie pan naszym gościem, w zgromadzeniu nazbyt może akademickim - abstraktorów, by tak rzec…

– Jak proszę? - wybełkotałem, wciąż jeszcze nie mogąc ochłonąć wobec nagłej przemiany.

– A tak… bo my jesteśmy właściwie profesorami… To jest profesor Deluge - wskazał na grubego, który, wywlókłszy nie bez trudu chrapiącego spod krzesła, wsparł go o ścianę. Rozchełstana pidżama ukazała oficerski mundur rzekomego aspiranta.

– Deluge jest kierownikiem katedry obojga infiltracji, wie pan.

– Obojga?…

– Tak. Agenturystyka i prowokatoryka… Jako kamuflażysta nie ma sobie równych… Któż, jak nie on, podstawił połowę gwiazd w Galaktyce?

– Barran! To tajemnica służbowa! - rzucił na poły żartobliwie gruby profesor. Uporządkowawszy własny strój, sięgnął po flaszkę wody mineralnej i skrapiał nią obficie łysinę.

– Tajemnica? Teraz? - uśmiechał się Barran.

– Czy on aby na pewno jest nieprzytomny? - spytał kremator, z twarzą w rękach, jakby walczył z wywołanym wódką oszołomieniem.

– Istotnie, jak na młokosa, nadzwyczaj chrapie - dorzuciłem, bo świtało mi już, że przez cały czas usiłowali spić przebranego w pidżamę oficera.

– Jaki on tam młokos? Ojcem pańskim mógłby być… - sapnął gruby profesor. Osuszał delikatnie łysinę, pociągając jednocześnie wodę mineralną ze szklanki.

– - Delugemu może pan zawierzyć, to stary praktyk - uśmiechał się do mnie Barran. Z tymi słowy podniósł zwieszający się ku podłodze obrus i zobaczyłem, że apoplektyczny uczony kończy się tuż za jego rąbkiem.

– Nibynóżki - odparł na moje osłupiałe spojrzenie. - Praktyczna rzecz, w sam raz dla podobnych okazji…

– To znaczy, że panowie są… wszyscy… profesorami? - zabełkotałem. Nie byłem, niestety, trzeźwy.

– Z wyjątkiem kolegi krematora. No, ale jego specjalność jest ponadwydziałowa - rzekł pogodnie Barran. - Jako naczelnik studium kadawerologicznego i kustosz - custodia eius cremationi similis - zasiada w senacie akademickim.

– Ach… pan Sempriaą jest jednak krematorem? Sądziłem, że…

– Udaje? Nie. On - kiwnął głową w stronę, z której płynęło rzępliwe chrapanie - orientuje się przecież. Twarda to sztuka…

– Nie narzekaj, Barran, i tak poszło nam dziś nieźle - rzekł gruby profesor, odstawiając szklankę. - Nieraz, proszę pana, pół nocy o szpiegach-weteranach snuć musimy gawędy, o agenturach pradawnych, o prawych wtyczkach, o szponach wywiadu (tu dochodzą jeszcze tajne pieśni manikurystyczne), o kordegardach, korduplach sekretnych, zamorskim śpiclostwie, zanim się z nim uporamy. No, a zimą drwa jeszcze muszą na kominku przy tym bajaniu buzować… kody, szyfrowanki śpiewamy… od okien ciągnie, naturalnie zaziębiam się zawsze…

Wzruszył niechętnie ramionami.

– A jakże… - odezwał się kremator. Wyprostowany na krześle, z tą samą niby-wiewiórczą twarzą, z której uszedł jednak cień biurowego otępienia, wykrzywiony szyderczo, zanucił:

– Myśmy drużyna szpiegowska!

– Kluczniku, przestań, słuchać tego nie mogę! - wzdrygnął się profesor Deluge.

– Kluczniku? - podchwyciłem pytająco.

– Dziwi pana, że nazywam Sempriaąa klucznikiem? No cóż, profesoramiśmy, ale mamy i przezwiska komilitońskie jeszcze, burszowskie czasy pamiętające… Deluge ochrzczony został przez korporantów odmieńcem… klucznik zaś albo janitor stąd się wywodzi, że on, w pewnym sensie, czuwa u tych drzwi Gmachu, które mają jedną tylko - do nas zwróconą stronę…

Nie byłem pewny, czy zrozumiałem, nie śmiałem jednak indagować dalej, dlatego odezwałem się dopiero po dobrej chwili:

– A wolno spytać o specjalność pana profesora?

– Czemuż by nie? Jestem wykładowcą gmachoznawstwa, poza tym prowadzę konwersatorium desemantyzacji, no, jeszcze tam trochę w statystyce wywiadowczej dłubię - agenturalia, szyfromatyka, ale to raczej moje hobby.

– Prawdziwa cnota pochwał się nie lęka - ozwał się Deluge. - Profesor Barran jest, proszę pana, twórcą teorii drążeń, a jego kazuistyka zdrady i pragmatyka zdradziectwa obejmuje serie długie trypletów i kwintupletów, o których niejednemu początkującemu ani się śniło… No, ale pod broń, koledzy, pod broń! Nunc est bibendum!

Z tymi słowy sięgnął po odkorkowaną przez krematora butelkę.

– Jakże… - powiedziałem, zbity z pantałyku - będziemy pili?

– A pan nie kwapi się? Szkoda… po cóżeśmy się tu zebrali?

– No, nie… ale tyleśmy już wypili… Ja przepraszam, że tak mówię, ale…

– Ależ nie szkodzi, nie szkodzi. Tamto się nie liczy. Tamto - to była, proszę pana, operacja pozorująca - wyjaśnił mi pobłażliwie gruby profesor. - Zresztą teraz już żadnej wódki. Koniaczek, winko łagodne, araczek, takie rzeczy. Zwoje mózgowe trzeba przepłukać, aby się lepiej ślizgały…

– A, chyba że tak…

Butelka podjęła obroty wokół stołu. Sączony z namaszczeniem, szlachetny trunek poprawiał szybko humory zwarzone nieco niedawnymi przejściami. Z podjętej rozmowy dowiedziałem się, że profesor Barran zajmuje się między innymi hellenistyką.

– Takie oderwane studium? - spytałem.

– Oderwane? Co pan mówi! A koń trojański, który dał początek kryptohippice?! A zdemaskowanie Cyrce przez Odysa?! A Syren kamuflaż muzyczny?! A rozpoznanie śpiewem, pląsem, a Parki, a łabędź agenturalny Zeusa?!

– A propos - spytał Sempriaą - czy zna pan operę Cadavena rusticana?

- Nie.

– Hellenistyka - to skarbiec nasz! - ciągnął, nie zważając na krematora, Barran.

– Istotnie… - przyznałem - a wolno wiedzieć, czym zajmuje się dziedzina wybrana przez pana profesora? Ta… desemantyzacja… przepraszam, ale jako ignorant…

– Za cóż przepraszać? Chodzi, nieprawdaż, o istotę… Czym jest byt nasz, jeśli nie wiekuistym krążeniem szpiclów? Podpatrywanie Natury… Speculator, proszę pana, zwał się w starożytnym Rzymie zarówno badacz-uczony, jak i zwiadowca-szpieg, albowiem uczony jest szpiegiem par excellence i par force, jest wtyczką Ludzkości w łono Bytu…

Nalał. Stuknęliśmy się.

– To pana dziwi? Cóż, jest to ąualitas człowieka occulta, z dawnych czasów. Średniowiecze znało szpiegarnie, także śpiegarnikami zwane… W obcych językach szpik, espion, espionizm, kierunek artystyczny, ciekawy bardzo… na freskach spotyka się polatujące taśmy długie, są to, proszę pana, taśmy, na których aniołowie spisywali donosy… Szpik znów kostny oznacza i szpiega, i sedno, istotę rzeczy, dalej, dialektycznie zwulgaryzowane „szpicel” - to od szpicy - że na czele, a także „w szpic” zaostrzający się, w toczonej z przyrodą walce, umysł - no, i zaraz mamy suspectus, podejrzany - suspekklancybilistyczny - ale o czym to ja mówiłem?… Koniaczek miesza mi szyki… Prawda! Mój przedmiot. Otóż, drogi panie, powtarzałem przed chwilą „znaczy”, „oznacza” - jesteśmy więc u znaczeń… a z nimi trzeba ostrożnie! Człowiek od niepamiętnych czasów nic innego nie robił, jak tylko nadawał znaczenia - kamieniom, czaszkom, słońcu, innym ludziom, a znaczenia nadając, stwarzał zarazem byty - więc życie pozagrobowe, totemy, kulty, mity wszelakie, wapory ciepłe i kwaśne, legendy, miłość ojczyzny, nicość - i tak to szło; sens nadany regulował życie ludzkie, był tworzywem, dnem i ramą, zarazem jednak i pułapką, ograniczeniem! Znaczenia starzały się, przemijały, następnemu pokoleniu nie wydawało się wszakże zmarnowane życie poprzedniego, które krzyżowało się dla bogów nie istniejących, klęło się na kamień filozoficzny, na strzygi i flogiston… Uważano nawarstwianie się, dojrzewanie i próchnienie znaczeń za naturalny proces, ewolucję semantyczną, aż przyszło odkrycie w dziejach największe, spospolitowało się to określenie, proszę pana, zdewaluowało, teraz byle bombę nową tak nazywają, ale proszę mi jednak uwierzyć - choćby przy pomocy koniaku… Ależ tak, prosit… Nalał. Wypiliśmy.