Więc tutaj? Aż tu dotarł? Eksponatem został zacny staruszek? Pomocą naukową? To miało być trzecie nasze, ostatnie spotkanie? Czyżby po to, tylko i tylko po to wszystko?…
– Hej - zaniósł się Barran - w twoje ręce, krematorze-kustoszu! Haec locus, ubi Troia fuit! Koszałki-opałki! Snuppel-Shappel-Trappelton! Przyznaj się: dostałeś dziś Order Denuntiatio Constructiva na Wielkiej Wstędze Strycznej!!
– Uwaga… oj!! - jęknął zadyszany anatom, pędząc za innymi, ciągnięty przemocą, w furkocie rozlatujących się pół tużurka - niestety, było za późno. Rozpędzona grupa trąciła etażerkę - z łomotem, z baniastym łyskaniem szkieł poleciało wszystko na podłogę, słoje buchnęły strumieniami silnego spirytusu, pomierzwiły się wylatujące z nich potworki…
Zapach powściąganej latami śmierci zakłębił się w całym amfiteatrze. Trzej bachanci struchleli i rzucili się do ucieczki, pozostawiając anatoma nad potrzaskaną ruiną zbiorów. Chyłkiem, pod ścianami, przemknąłem się ich śladem. Drzwi huknęły.
A w pokoju czekały nowe butelki i, jak gdyby nigdy nic, poskoczyli do nich, rechocząc, aby lać i nalewać; poczuwszy pod sobą zbawcze krzesło, z wolna zasypiałem, jakbym odjeżdżał gdzieś we wrzawie, jak w morzu, jeszcze mi pobłyskiwał złoty we wspomnieniu drucik, ramiączko do zakładania za uchem, choć nie ma już ucha, więc żałość, żałość…
Naraz wszystko zasłoniło blade, błyszczące od potu, nadzwyczaj długie widmo.
– Ja…kąpan… ma dłu…gą twarz, pro…fe…so…rze… - powiedziałem, uważając, by się nie potknąć na żadnej sylabie.
Trzymałem głowę na stole jak na poduszce. Barran, z sennym i półzłośliwym uśmieszkiem, przesuniętym w obręb lewego policzka, zaszeptał:
– Tylko robak potrafi dobrze być robakiem…
– Jaką pan ma twarz… - powtórzyłem ciszej, niespokojniej.
– Co tam twarz… Wie pan, kim jestem?
– A jakże… profesor Barran… ifiltra… tor…
– Mniejsza o infiltrację… to Deluge… widzi pan… ja prowadzę postępowanie przeciw Panu…
Usiłowałem powstać, wyprostować się choćby, ale nie mogłem, powtarzałem tylko:
– Co? Co?
– Tak, sprawę o zasuspendowanie Pana.
– Mnie?
Uśmiechał się lewym policzkiem - prawy pozostał smutny.
– Nie, nie przeciw panu, tylko przeciw Panu, temu, co w sześć dni… a w siódmym odsapnął…
– To… żart?
– Jaki tam żart! Sprawdziliśmy… są schowki… w ciemnych mgławicach… w głowach komet, wydrążonych…
– A tak… wiadomo… - mruczałem uspokojony. - Panie… panie profesorze…
– Co?
– Co to… tryplet?
Objął mnie i jął wyszeptywać alkoholowym tchem:
– Powiem ci. Tyś młody, ale gmachowiec… i jam gmachowiec… co - nie powiem ci? Powiem, wszystko ci powiem… To jest tak. Weźmy - jest sobie gmachowiec. Nasz. No, a jak ktoś jest czymś, to po czym to widać, co?
– Po tym, że… widać - wymruczałem.
– A widzisz! Doskonale! Tak, to, co widać, można udać. Kto udaje, że jest prawym gmachowcem, ten, znaczy, tak: był nasz - potem go zwerbowali, zagenturowali, podkupili go tamci, a później nasi go cap! - iż powrotem pozyskać go zdołali. Ale wobec tamtych - ażeby nie zdradzić się - on nadal musi udawać, że tutaj udaje gmachowca. No, a potem to tamci znowu górą i jednak go skąp tują, jeszcze raz - wtedy wobec nas udaje, że wobec tamtych udaje, że wobec nas udaje, uważasz?! I to właśnie jest tryplet!!!
– To… nietrudne - powiedziałem. - A kwadruplet znaczy - jeszcze go raz?
– Tak! Ty bystry… chcesz, to cię zaraz zagenturuję?
– Pan?
– Tak…
– Pan… profesor?
– Więc co z tego, że profesor? Prowadzę agenturanturę.
– W tę - czy we w tę?
– A co ci to?
– No… zawsze… jakoś…
– Ej, ty, ty… pilnujesz się… awans by tobie… myślałby kto: ciamcialamcia, a on czujniak! Ti! ti! - tkał mię z ojcowską pieszczotliwością palcem w bok. Ogromnie się jakoś zestarzał, może od bezsenności, czy co.
– Łaskotek nawet nie masz? - ciągnął, mrużąc porozumiewawczo oko. - A, to z ciebie chwat! Co to jest Galaktopleksja, nie wiesz?
– A co? Zgadula?
– Tak. Nie wiesz? To koniec świata, ha ha… Czyżby urzędnicy pod wpływem alkoholu brali w nich górę nad profesorami? - przemknęło mi przez obmierzle bolącą głowę. Barran wpierał we mnie zimne, pałające oczy.
Ktoś spod stołu podrapał mnie w nogę. Spod obrusa rudą szczotką wynurzyła się głowa krematora, który lazł mi niezdarnie, lecz stanowczo na kolana, powtarzając:
– Jak to miło, kiedy starzy przyjaciele biorą się na spytki! Jakbyś płatek róży lizał, co? Z mańki… tego… zażyć…
Usiłowałem się od niego uwolnić. Przywarł do mnie, objął za szyję, szepcząc:
– Przyjacielu, pilnuj się. Bracie rodzony. Ja ci wszystko, co chcesz… ja ci cały świat spalę… do okruszyny ostatniej… powiedz tylko słowo, ja ci…
– Ale puść mnie… panie profesorze… pan kremator znowu się całuje - powtarzałem, szamocząc się z nim słabo. Wisiał na mnie jak wór, kłuł w policzki zarostem, ktoś go odciągał, szedł tyłem niczym rak, pokazując mi jeszcze z daleka trzymany w ręku deserowy talerzyk.
Talerzyk, co to jest talerzyk, o co chodzi w talerzyku? - myślałem gorączkowo. - O tym było już coś… gdzie? Wielki Boże! Serwis! Kto mówił „serwis”, co znaczy „serwis”?!
Zrobiło się wielkie zamieszanie. Wydawało mi się, że jest nas jak gdyby więcej, ale to tylko wszyscy zerwali się z miejsc. Pośrodku, na odsuniętym od stołu krześle, siedział gruby profesor z mokrą chustką na łysinie, podrzucany gwałtownymi czknięciami, które - w nastałej ciszy - łączyły się rytmem z miarowym chrapaniem nieprzytomnego oficera w kącie.
– Przestraszyć! Przeląc!!! - wołano.
Pociągnięty przez innych, wstałem. Otoczyliśmy kręgiem grubego profesora. Chwiałem się na miękkich nogach. Gruby patrzał na nas niepewnie, rękami prosił o pomoc, gdyż co się odezwać chciał, słowo ucinało mu w ustach przeraźliwe czknięcie. Z wywalonymi gałami, sinawy, drygał, aż krzesło pod nim skrzypiało.
– Daje do zrozumienia!! - syknął, wsłuchując się w czkawkę, kremator, unosząc w górę talerzyk. - Słyszycie?!
– Nie! Nnie!! - usiłował bronić się gruby, ale protesty zdławiło czknięcie potężniejsze od innych.
– Hę, bratku, sygnalizujesz?! - rzucił mu w twarz Barran. Ściskał kurczowo moją dłoń.
– Nieee!!
– Liczyć!! - wrzasnęli wszyscy. Przytłumionym chórem, mamrocąc, rachowaliśmy czknięcia:
– Jedenaście… dwanaście… trzynaście…
– Zdrajca! - syknął w pauzie kremator.
Gruby siniał w tonach coraz ciemniejszych. Pot wielkimi jak groch kroplami występował mu na łysinie, wyglądało to, jakby strach, od którego drżał cały, wyciskał mu czaszkę jak cytrynę.
– Trzynaście… czternaście… piętnaście…
Zamierając, z palcami znieczulonymi strasznym uściskiem, czekałem. Gruby z jękiem wpakował kułak w usta, lecz tym głośniejsza, że zdławiona czkawka rzuciła nim o oparcie krzesła.
– Szes…
Gruby zatrząsł się, zacharczał i przez dobrą chwilę nie oddychał. Potem jego obrzękłe powieki uniosły się, a pogoda zapanowała na pofałdowanym licu.
– Dzięki… - szepnął - dzięki…
I znów jak gdyby nigdy nic wróciliśmy do stołu. Byłem pijany i wiedziałem o tym, ale inaczej niż przedtem. Ruchy miałem swobodniejsze, mogłem też mówić bez większego trudu, a tylko owa czujna dotąd, nie wyjawiona moja reszta znikała gdzieś - a ja przyjmowałem jej zanik z niefrasobliwym zapamiętaniem.
Ani się obejrzałem, jak Barran wciągnął mnie w dysputę na temat Gmachu i jego gmaszystości. Najpierw zaśpiewał mi piosenkę:
– Ach! Gmach! Racją Gmachu - Antygmach, Antygmachu - Gmach! Ach!
Potem opowiedział kilka anegdot z zakresu sodomistyki i gomorologii. Nie zważałem już na talerzyk, którym z daleka świecił mi w oczy kremator.
– Wiem! - wołałem buńczucznie. - Serwis! Rozumiem, podstawka! Rozumiem, no to co? Co mi kto zrobi? Profesor - swój chłop! A ja - wolny ptak!