– Ptaszyna moja bezetatowa… - basował mi chudy i klepał po kolanie, i śmiał się do mnie przymilnie, lewym policzkiem. Wypytywał o sukcesy szpiegowskie, o to, jak się czuję w Gmachu. Zacząłem opowiadać to i owo.
– No, no, i jak dalej było, no? - zaciekawiał się. Sypałem już wszystko, w sekrecie przed tamtymi, bo nie byłem ich jeszcze całkiem pewien. O księdzu rzekł Barran z francuska: abbe provocateur, a historię staruszka złotookiego skomentował lakonicznie:
– No, złą pozycję zajął w trumnie, niewłaściwą. Miał za swoje!
Sempriaą odszedł w pewnej chwili od stołu i jakby się nad czymś naradzał z grubym, który pełną szklanką polewał sobie łysinę.
– Zmawiają się… - wskazałem ich oczami Barranowi.
– Głupstwo! - rzucił. - No, a potem jak? Co ci doktorek powiedział?
Wysłuchał mnie pilnie do końca, odsapnął, uścisnął solennie moją zwieszoną prawicę i rzekł:
– Frasujesz się, co? Nie czyń tego, nie czyń, dlaboga! Spójrz na mnie: jestem okropnie pijany. Pi…ja…niu…teńki!! Na trzeźwo - co innego, ale teraz nie mam przed tobą tajemnic. Jam twój, tyś mój! Wiesz, z kim masz do czynienia? Nie wiesz!
– Mówiłeś już. Wykładasz…
– Ba, to tylko tak… w wolnych chwilach. Jestem odkomenderowany do spraw transcendentnych. Nie dla braku skromności, ale dla prawdy powiem ci: la maison - c'est moi. Uważaj teraz. Tryplet, kwadruplet, kwintuplet - to nic, fiume. To dziecko. Dziecko ryby, farsz z cebulką. Krótko sos, jednym słowem. Jest Gmach, nieprawdaż? I jest Antygmach. Oba sędziwe. Wieki tak!! A wszystko - uważasz - popodstawiane. Gmach składa się, cały, z wrogich ajentów, a cały Antygmach - z naszych!!
– To wic? - próbowałem umniejszyć rewelacyjność jego naszeptywań.
– Nie udawaj głupiego! Wszelako, zważ, choć się na wszystkich krzesłach, zagenturowawszy, popodstawiali, i ci - udają tylko naszych, atamci - tamtych, to istota rzeczy wcale a wcale się przez to nie zmieniła!!
– Jak to?
– A tak, że Gmach ścięgnami swojej struktury dalej pięknie się trzyma i stoi! Wskutek tego, że podstawianie szło latami, wtyczka za wtyczką, forma całkowicie się ostała! Nietknięte są rangi, awanse, premie za demaskację, działają rozkazy, regulaminy, ustawy ochronne o tajności, a tak wiekami narastały, takimi pieczęciami obostrzone są toki urzędowania, postępowania i podpisywania, taka załatwiancja i biurokrancja, że lojalność Gmachu w strukturę samą, w jego szkielet, kość z kości przeszła, i dlatego honor szpiegowski, i tobie, ojczyzno, i że dla zrębów, i ze wszystkich sił, i czujność, coś dokładnie wydrążone - nadal przecież działają!!
– To nie może być… - drżałem.
– - Może, kochasiu, może… Zważ, że przy podstawianiu, przekupieniu, zagenturowaniu - sprawą naczelną jest tajność abolutna, ażeby wtyczki umieszczonej nie zdradzić, nie wsypać, tak więc o każdym poszczególnym ajencie stamtąd, który pracuje tu, wie - tam - jeden tylko pracownik; to samo na odwrót; więc wobec podwładnych i przełożonych, konkretnego nie wiedząc o nich nic, musi się każdy wykazywać na swoim etacie, polecenia spełniać i wydawać, i wykazy robić, i wrogie knowania tropić, szczuć, ścigać oraz wypalać; a tak działają oni wspólnie dla dobra Gmachu… a choć przy tym wykradają, kopiują, odpisują i fotografują, co mogą, to całkiem nic nie szkodzi, bo to, wysłane t a m, w Antygmachu do rąk naszych przecież ludzi trafia…
– I na odwrót? - wyszeptałem, porażony tą gigantyczną wizją.
– I na odwrót, niestety, tak jest. Bystry z ciebie kompan!!
– No, jakżeż, a te… strzelaniny, bitwy? Te… zdemaskowania? - pytałem, wpatrzony w czarne, świetliste źrenice długiej, krzywej twarzy, posępne teraz, choć lewy kąt ust drgał czymś tajonym. Nie zważałem na to.
– A, wsypy bywają. Demaskacje? Cóż, trzeba się wykazywać, są normatywy, plany, mówiłem ci o trypletach, nie pamiętasz? Wszak działalność Gmachu dalej się toczy, także i werbunek agentów, także agenturowanie, zaprzestać go niepodobna, więc wpadunek zdarza się, gdy udający udawanie jest o jedno posunięcie ponadzwerbowany - na przykład dublet demaskuje trypleta albo kwadrupleta - trudności, niestety, rosną, bo już się poszóstni trafiają, pono nawet siódmacy, z co gorliwszych…
– A ten blady szpieg, co on robi?
– Nie wiem, nie znam - wolny strzelec zapewne, ot, taki staroświecczyzną tracący jegomość, szpicel podtatusiały, liberał, miłośnik anachronizmów - co to na własną rękę ten jeden, najtajniejszy, najważniejszy Dokument pragnie przechwycić… Są to jałowe mrzonki, gdyż tylko zespołowo wskórać coś można, i on o tym dobrze wie, dlatego desperuje…
– A co ja mam począć?
– Powinieneś się przede wszystkim zaangażować. Nie daj Bóg eskapizmu jakiegoś. Biada podrzędnym istotom, gdy wejdą pomiędzy ostrza potężnych szermierzy, uważasz? - zacytował.
Kremator znowu pokazał mi talerzyk. Odmachnąłem się od niego ze zniecierpliwieniem.
– Ale konkretnie?
– No, musisz rozłożyć się nieco, wkopać, parę sekrecików w dłoń, szachmat, wtedy nabierzesz dopiero ceny…
– Tak myślisz? Zaraz… jednego tylko nie rozumiem… W jaki sposób możesz wiedzieć to o Gmachu, jeżeli wszystko jest obwarowane taką tajnością i nikt o tym nie wie? A dajże mi pan święty spokój! - odtrąciłem rękę krematora, który podszedł do mnie. - Wiem, wiem, serwis, podstawka, proszę nie przeszkadzać! Więc skąd o tym wiesz?
– Niby o czym? - spytał Barran.
– No, jak to, o tym, co mi mówiłeś…
– Nic takiego nie mówiłem.
– Jak to? Że oba wywiady wypatroszyły się nawzajem i powypychały zaprzańcami, że sami zdrajcy do ostatniego krzesła, że Gmach powymieniał się z Antygmachem i teraz, zdradzając, zdradza się tylko zdradę. Chciałbym pojąć, skąd można o tym wiedzieć.
– Skąd? - rzekł, strzepując jakąś okruszynę z kolan. - Pojęcia nie mam.
– Jak to… a ty?
– Co za ty?! - - zmierzył mnie wzrokiem. Już od chwili rozmawialiśmy podniesionymi głosami. Zrobiło się cicho. Nadzwyczaj cicho.
– No… pan…
– Co pan?! - szczeknął.
– Skąd… skąd pan o tym wie?
– Ja? - rzekł, wykrzywiając się obrzydliwie. - Ja nic nie wiem…
– Ależ… - zacząłem, blednąc - i głos zamarł mi na ustach. Leżący pod ścianą już od dobrej chwili przestał chrapać, ale dopiero teraz doszło to do mojej świadomości - otworzył oczy, usiadł i odezwał się:
– Cacy - cacy…
Wstał, przeciągnął zdrętwiałe członki, zrzucił pidżamę, poprawił pas, obciągnął na sobie mundur, podszedł do nas i zatrzymał się o dwa kroki od stołu.
– Czy jest pan gotów zeznać, że ten tu obecny pracownik etatowy Barran, alias profesor desemantyzacji, alias Statysta, alias Plaudertron, wygłaszał kalumnie i potwarze o Gmachu, namawiając pana tym samym pośrednio do zdrady głównej, antysubordynacji, deagenturyzacji, odprowokowacenia i odszpiegowania się, jako też uczynił pana wspólnikiem swych oszczerczych knowań, roboty i fałszerstw?
Wodziłem oczami od jednego od drugiego. Gruby gładził białą szyję. Barran, z głową wciągniętą w ramiona, łypnął ku mnie zbielałymi oczami. Tylko kremator siedział odwrócony plecami nad talerzykiem, wpatrzony weń, jakby nie chcąc przyjąć do wiadomości tego, co się stało.
– W imieniu Gmachu wzywam pana do złożenia zeznań! - rzekł surowo oficer. - Co wiadome jest panu zaprzaństwie tu obecnego Barrana?
Zaprzeczyłem słabo głową. Oficer postąpił krok naprzód, pochylił się nade mną, jakby tracąc równowagę, i tchnął ledwo słyszalnie:
– Głupcze! Na tym polega twoja Misja… Pan chciał coś powiedzieć? Słucham! - podjął tym samym głosem co przedtem, cofając się do stołu. Po raz ostatni spojrzałem na tamtych. Usunęli oczy. Barran drżał.
– Tak! - wychrypiałem.
– Co „tak”?
– Mówił, ale ogólnie…
– Namawiał do zdrady?
– Nie namawiałem! Przysięgam! - zaskowyczał Barran.
– Milczeć! Pan ma głos!
– Powiedział coś w tym sensie, że powinienem wyzbyć się skrupułów…
– Pytam, czy namawiał do odstępstwa?
– W jakimś sensie może, ale…
– Proszę odpowiedzieć wyraźnie: namawiał czy nie namawiał? Tak - czy nie?!
– Tak… - wyszeptałem i po sekundzie martwej ciszy huraganem buchnął śmiech. Apoplektyk, trzymając się za brzuch, skakał wraz z krzesłem, Barran rechotał, oficer-aspirant zaś, potrząsając w atakach wesołości uniesionymi pięściami, wołał, zachłystując się radością: