Выбрать главу

– Ja nie… - powiedziałem.

– Ty też! Herbata była słodzona!

– Co mówisz?

– Herbata, którą cię cucono, była słodzona, wskutek czego cały się lepiłeś, przez co musiałeś się zgodzić na kąpiel, podczas której zabrano ci ubranie i przyzwyczajono do płaszcza kąpielowego, od płaszcza już bardzo blisko do pidżamy, a zresztą doktor nigdy nie odważyłby się podsunąć ciebie Barranowi na własną rękę! Doktor podlega Wydziałowi, ergo - i ty, i wszyscy inni byli tu ludźmi Wydziału. Pojmujesz, co to znaczy?

– Nie…

– Nie? Skoro Sempriaą pozbawił się talerzykiem możliwości wygranej, nie było żadnego zgoła pojedynku. Skoro i on, i tamci dwaj, i ty - skoro wszyscy byli pionkami tej samej strony, to druga w ogóle nie istniała! Okrutny żart, wyplatany przez Barrana, był w istocie żartem samego Wydziału!! Widzę, że mi nie wierzysz…

– Nie.

– Oczywiście! Jakże byś mógł? Jak to - myślisz - Wydział, potężny Wydział zajmuje się inscenizowaniem jakichś kawałów? Figlami? To nie może być - w tym kryje się jakiś sens głębszy… Ale to tylko Barran chciał zrobić z ciebie ofiarę żartu, Wydział nie - ten zadrwił ze wszystkich! Dziwny żart? Wszystko zależy od tego, jak na to patrzeć. Zwykle, gdy nie widzimy w czymś wyrafinowanie doskonałym sensu, uśmiechamy się. Inna rzecz, jeśli to jest bardzo wielkie… Weź choćby słońce z jego pokręconymi jak papiloty protuberancjami albo galaktykę z całym wałęsającym się po niej śmieciem - czy nie jest podobna do pokracznej karuzeli? A metagalaktyka z jej kudełkami? Jak można sobie serio pozwolić na nieskończoność! A bałagan konstelacji!! Czy widziałeś jednak kiedyś karykaturę słońca albo galaktyki? Nie, z tego wolimy nie kpić, bobyśmy gotowi dojść jeszcze tego, że to nie nasza kpina, ale z nas… Udajemy zatem, że nic nam nie wiadomo o niewybredności środków używanych przez kosmos - zresztą powiadamy: jest taki, jaki jest, jest wszystkim, a wszystko nie może być kawałem - to jest olbrzymie, niewyobrażalnie wielkie, a więc to jest - serio… Ach, wielkość - jakże czcimy ją! Nawet łajno, byle zeń wznieść górę o szczycie tonącym w obłokach, wzbudza szacunek i nadłamuje z lekka kolana. Dlatego nie upieram się wcale przy tym, że to był żart. Ty także wolisz, żeby to było serio, prawda? Myśl, że torturują cię mimochodem, że twoim cierpieniom nikt się nie przypatruje, nawet z szatańskim uśmiechem, że nikt ich w gruncie rzeczy nie chciał, że nikogo nie obchodzą - taka myśl byłaby ci nieznośna. Zapewne, tajemnica jest lepszym wyjściem - lepszym od bzdury. W tajemnicy zmieścisz sobie, co chcesz - nadzieję… Tak - tyle chciałem ci powiedzieć. Dodani tylko, że mówiąc o Wydziale dopuściłem się uproszczenia. Nici wiodą do niego, ale się w nim nie kończą. Prowadzą dalej, rozgałęziają się na cały Gmach. To on był autorem „żartu”. On lub, jeśli wolisz, nikt… Teraz już wiesz wszystko.

– Nie wiem nic oprócz tego, że powiedziałeś to, co ci kazano…

– Nie uwierzysz mi, jeśli ci powiem, że nie, i będziesz miał słuszność, bo ja sam nie wiem, czy mówię prawdę…

– Ty? Jak możesz nie wiedzieć?

– Po tym, co ci powiedziałem, powinieneś być domyślniejszy. Nie usłyszałem, jeśli o to ci chodzi, takiego rozkazu, ale nie wiem, czy mój zwierzchnik go nie usłyszał i wybrał mnie - dla rozkazu, nie na odwrót. Słuchaj: nie wiem, czym jest Gmach. Może Barran nie kłamał. Może dwa splecione ze sobą nieruchomo wywiady wzajem się w zmaganiu pochłonęły. Może to nie szaleństwo ludzi, lecz organizacji, która rozrósłszy się nadmiernie, natrafiła gdzieś, daleko, na własne odnogi, wżarła się w nie, wróciła po nich do własnego serca i teraz sama siebie toczy i przeżera coraz głębiej. Może tamten drugi Gmach w ogóle nie istnieje… inaczej niż jako usprawiedliwienie samożerstwa…

– Kim jesteś?

– Księdzem, przecież wiesz.

– Księdzem? Ty mi to mówisz? Wydałeś mnie Ermsowi! Po co nosisz sutannę? Żeby skryć mundur!!

– A po co nosisz ciało? Żeby skryć szkielet? Dlaczego nie chcesz pojąć? Niczego przecież nie ukrywani. Tak, wydałem cię… Wydałem cię, ale tu wszystko jest pozorem, nawet zdrada, nawet zbrodnia, wszechwiedza też - jest nie tylko niemożliwa, jest także niepotrzebna, skoro wystarczy jej imitacja, fantom utkany z donosów, aluzji, słów ze snu, strzępów wyłowionych z kloaki, peryskopów… Nie wszechwiedza jest ważna, lecz wiara w nią…

Tego chyba nie chciano, by mi powiedział… - zdążyłem pomyśleć, a on, blady, ciągnął szeptem syczącym jak od nienawiści:

– Ciągle jeszcze wierzysz w mądrość Gmachu!!! Jak mam ci to powiedzieć? Widziałeś głównodowodzących? To tępe, zbrodawczone, głuche wapniaki sklerotyczne na szczycie piramidy, nic więcej… Spójrz!

Pokazał mi wyjęty z kieszeni kamyk, wygładzony długim noszeniem i obracaniem w palcach, lśniący, nakrapiany z jednego końca jak jajeczko.

– Widzisz go? Idiotyczny żwirek! Popatrz na te głupawe kropeczki… Na tę dziurkę… Lecz weź milion takich kamyczków, trylion weź, a przestrzeń je okrąży, wiatr przypadnie, ściągną promienie gwiazd i tak wypełznie z kupy - doskonałość… Kto wydał rozkaz gwiazdom? Kto?! Tak samo Gmach…

– Chcesz powiedzieć, że Gmach - to Natura?

– Nie! Nie mają z sobą nic wspólnego poza tym, że są doskonałe. O, ty się masz za więzionego w labiryncie zła, myślałeś, że tu wszystko ma znaczenie, że kradzież planów to rytuał, więc Gmach go przekreśla, niszczy i coraz więcej tworzy, aby coraz więcej było do niszczenia - i to ci się mądrością zła wydało… Dlatego szpryncle umysłowe wyczyniałeś, tańczyłeś, sądząc, że ci tak zagrano, chciałeś sarn siebie nagiąć w wytrych, w hak swej zguby, w znak, który rozwiąże ci równanie okropności, ale tak nie jest! Słyszysz?

Nie ma planu, równania, klucza, nie ma nic - jest tylko Gmach. Jest - tylko - Gmach…

– Gmach? - powtórzyłem ze zjeżonymi włosami.

– Gmach - odzewem wsparł mój lęk. Sam drżał na całym ciele. - To nie mądrość - to tylko ślepa, wszechobecna doskonałość, powstała samowiednie, nie jest w ludziach, choć z ludzi - wyszła z międzyludzia. Czy słyszysz? Ludzkie zło jest drobnostkowe i ułomne, a tu powstała wielkość… Góry potu! Uryna oceanem! Grzmot agonii, milionopierśny chrap! Łajno wieków - opoką! Tutaj możesz utonąć w ludziach, możesz nimi się udławić, w pustyni ludzkiej sczeznąć, bracie! Popatrz - ludzie, herbatę wciąż mieszając, rozerwą cię na sztuki od niechcenia i, mówiąc o skobrzątkach, dłubiąc w zębach, będą po trosze kulgać twego trupa i toczyć zeń herbatę, gdy naciągnie… i zostaniesz bezwłosą, wysiedzianą kukłą, szmatką, grzechotką dzieci żółtą i śmietniczkiem, porzuconym w brudnych łzach… Tak działa samorodna doskonałość, nie mądrość! Mądrość - to ty, ty sam, albo - we dwóch! Ty i ten drugi, most między wami błyskawic sprawiedliwych z oczu w oczy…

To, co mówił, blady jak śmierć, zlany potem, wydawało mi się coraz bardziej znajome. Słyszałem już coś podobnego. Naraz pojąłem, że nie inaczej kazał z ambony, i tam było o dławieniu, i powoływał się wtedy na zło jako szatana… a brat Perswazy powiedział, że to kazanie było prowokacją, że ksiądz Orfini prowokował…