Nie było tu już prostackich pogróżek, kułaków, natarczywości - z ckliwego rozpowicia palców wiało podstępem, różowe ogarnięcie jakby nie istniejącego płomienia świecy ukazywało wchodzący w nie od środka, skrytym przykurczeni, najmniejszy palec - wskazywał na coś? - z na nowo zbudzonym zainteresowaniem, jak wytrawny kiper, kosztowałem jakąś braterską niby solenność, od której w bok odskoczył, nie wiedzieć po co, serdeczny palec, zagięty jakby na kogoś za moimi plecami - w głaskanym, dotykanym, chwytanym powietrzu czaiło się szalbierstwo, jakiś jeden szczegół wywracał zamknięty w szklanej szafce gest na nice, las palców kleił się przedłużeniami do szyb, w cieniu purytańsko złączonych grzbietów dawały sobie porozumiewawcze znaki, spoza szkła, od ściany do ściany… Tu figlował tłusty kciuk, tam wszystko kulgało się dziecinadą i naraz, z nie wiedzącego o niczym rozbawienia, kostką, koniuszkiem paznokcia, poduszeczką, kłykciem podawały sobie z ręki do ręki - wskazywały - wytykały - mnie!!
Szedłem coraz szybciej, biegłem prawie - chmary rąk unosiły się wysoko, nisko, pokotem na taflach szkła, z wrażonymi w powietrze palcami, pokurczone, białe jak trupki, mrowiło mi od nich w oczach. Gdzież to? - myślałem. - Jakże to? Czego tyle rąk? Po co to? Na co to tak? Przecież to sensu nie ma! To bałamuctwo! Pokraczne jakieś muzeum! Biorę wszystko do siebie! Wyjść stąd! Wyjść…
Naraz z ciemności wynurzył się pędzący wprost na mnie człowiek z łopocącymi łatami świateł i cieni na czole, na twarzy, z gębą otwartą jak do histerycznego krzyku, bez oczu, w ostatniej chwili zdołałem się zatrzymać, uderzając rękami o zimną, gładką, pionową taflę lustra.
Stałem przed nim - aż tyłu mroczna, akwariami pokawałkowana głąb czekała, głucha, doskonale martwa, zastygła tysiącem rozczapierzeń, przykurczów, gestów sprośnych, ohydnych - to były woskowe i przekrwione, żylaste ręce szaleństwa. Przycisnąłem czoło do lodowatej tafli, żeby ich nie widzieć.
Wtedy płyta drgnęła, poddając się, i przepuściła mnie. Była powierzchnią drzwi, zwyczajnych drzwi, które otwarły się pod naciskiem. Stałem w malutkim pokoiku, komórce niemal, oświetlonej dwiema skąpo rozżarzonymi żarówkami, jakby z oszczędności. Człowiek, człeczyna raczej, który siedział za stołem w sztuczkowej marynarce, nie patrzał na mnie, bo obcinał paznokcie, trzymając je - krótkowzroczny? - pod samym nosem. Łokciami wspierał się na stercie papierów.
– Proszę spocząć - rzekł, nie podnosząc oczu. - Krzesło jest tam, w kącie. Ten ręcznik proszę z niego zdjąć. Oślepiło pana? To nic, to przejdzie. Proszę poczekać chwilę.
– Spieszę się - powiedziałem bezbarwnie. - Którędy mogę wyjść?
– Pan się spieszy? Radziłbym jednak odpocząć. Złoży pan coś?
– Proszę?
Piłował zapamiętałe koniec paznokcia.
– Tu jest papier i pióro. Nie będę przeszkadzał…
– Nie mam zamiaru nic pisać. Gdzie jest wyjście?
– Nie ma pan zamiaru?
Zatrzymując się w pół ruchu, spojrzał na mnie wodniście. Widziałem go już kiedyś i jednocześnie nie widziałem. Rudawy, miał malutki wąsik, podbródek cofnięty, torebeczki policzków napuszone, pomarszczone, jakby w nich orzeszki ukrył.
– To ja napiszę… - zaofiarował się, wracając do pilniczka. - A pan mi tylko podpisze…
– Ale co?
– Zeznańko…
Tu cię mam! - pomyślałem, dbając o to, by nie zaciskać szczęk, gdyż wypukłość utworzona przez ich mięśnie mogła mnie zdradzić.
– Nie wiem, o czym pan mówi - powiedziałem sucho.
– Ejże? Libacyjki nie pamięta pan?
Milczałem. Potarł paznokciami po suknie ubrania, sprawdził, czy błyszczą należycie, i wyjmując z szuflady mały, gruby, czarno oprawny tom, który sam otworzył się we właściwym miejscu, jął czytać:
– Paragraf… hm… hm… tak. „Kto rozsiewa, rozpowszechnia, propaguje lub w inny sposób daje do zrozumienia, iż Antygmach nie istnieje jako taki, podlega karze egzoklazji zupełnej”. No? - spojrzał na mnie zachęcająco.
– Nie rozsiewałem żadnych pogłosek.
– Kto mówi, że pan rozsiewał? Niech Bóg uchowa, pan nic nie robił. Pan tylko koniaczek i nasłuch. Alboż to mamy klapki, żeby uszy nimi zaciągać, zakrywać? Ale, niestety, brak klapek może być karalny, albowiem… Zajrzał do tomu.
– „Ktokolwiek obecny jest przy dokonaniu zbrodni z paragrafu N-N, ustęp N, a nie złoży do N godzin od jej popełnienia zeznań przed właściwym organem, podlega karze epistoklazji, o ile sąd nie dopatrzy się w jego postępowaniu okoliczności łagodzących z paragrafu małe n”.
Odłożywszy tom, spojrzał na mnie swymi wilgotnymi, jakby z wody wyjętymi, rybimi oczkami, patrzał tak jakiś czas, aż zaproponował ruchem warg tak drobnym, jakby pesteczkę niewidzialną wypluwał:
– Zeznańko? Zaprzeczyłem ruchem głowy.
– No - zachęcił, nie zrażony - malusie zeznańko…
– Nie mam nic do zeznania.
– Ciupeńkie?
– Nie. I proszę, żeby pan przestał zdrabniać! - krzyknąłem, trzęsąc się od niepohamowanej wściekłości. Zamrugał nadzwyczaj szybko, niczym zaskoczony ptak.
– Nic?
– Nic.
– Ani pary?
– Nie.
– Może pomóc? Ot, choćby tak: „Będąc obecnym na libacji, uskutecznionej przez profesorów… tu nazwiska… oraz… i znowuż nazwiska… dnia… i tak dalej… stałem się mimowolnym świadkiem rozsiewania…” No?
– Odmawiam wszelkich zeznań.
Patrzał na mnie kurzymi, okrągłymi całkiem oczkami.
– Czy jestem aresztowany? - spytałem.
– Bałamut! - powiedział i zatrzepotał powiekami. - To może coś innego? Hm? Ny, ny? Tytki? Psipsi?
– Proszę przestać!
– Psiii… - powtórzył mizdrząc się niemożliwie, jak do niemowlęcia. - Spsi… spis… spileczka… spisulek… - piszczał niewymownie cienko - spisankowicz?…
Milczałem.
– Nie?
Rzucił się całym ciałem na biurko, jakby chciał na mnie skoczyć.
– A to panicz poznaje?!
Trzymał w ręku okrągłe pudełko, pełne drobnych jak grochy, czarną materią obszytych guzików.
– O! - wyrwało mi się. Zanotował to z nadzwyczajną skwapliwością, mrucząc, niby to do siebie: - O… O jak Orfini… O… O…
– Nic nie mówiłem!
– O? - podchwycił z kolei mrugając. - O, i nic? Samo O, gołe O, O bez niczego? No, jakże to tak, samopas O… dalej trzeba, dalej: O… r… no?! Sukieneczka duchowna… Księżulek… coś tego ten, żeby wspólnie, głupstewka takie… hm?!
– Nie - powiedziałem.
– Nie, ale O! - odparł. - O! A jednak - O! Wciąż O! Cieszył się coraz jawniej. Postanowiłem milczeć.
– A może zaśpiewamy sobie? - poddał. - Piosneczkę. Na przykład: „Miała babcia Barranka, białego jak…” - no? Nie? To może inną: „Ach! Gmach!” Zna pan to?
Odczekał chwilę.
– Twardy - rzekł wreszcie do trzymanego pudełka z guziczkami. - Twardy i hardy, i pełen pogardy. Piłata chce. Hej, na męki wiedźcie mię! Nigdy ja nie przyznam się! Ecce homo! A tu ani-ani, tu tylko piłaciki, i żeby chociaż krzyż - jejej! - a my nie możem - my nic - niculko - my ino… krzyżyk na drogę!!