Выбрать главу

W następnej chwili podjąłem decyzję. Podszedłem do najbliższych drzwi. Odczytałem ich numer: 76 941. Nie spodobał mi się. Ruszyłem dalej. Przy numerze 76 950 stanąłem. Pukać? Nonsens.

Nacisnąłem klamkę i wszedłem. Dwie sekretarki mieszały herbatę, trzecia rozkładała kanapki na talerzyku. Nie zwróciły na mnie uwagi. Przeszedłem między ich biurkami. Inne drzwi - następnego pokoju. Przekroczyłem próg.

– To pan? Nareszcie… Proszę. Proszę się rozgościć…

Zza biurka uśmiechał się do mnie nikły staruszek w złotych okularach. Pod rzadkimi, białymi jak mleko włosami różowiła się naiwnie łysinka. Oczy miał jak orzeszki. Uśmiechał się serdecznie, czyniąc zapraszające gesty. Opuściłem się na miękki fotel.

– W Misji Specjalnej komenderała Kashenblade… - zacząłem.

Nie dał mi dokończyć:

– No pewnie… pewnie… pozwoli pan? Drżącymi palcami naciskał klawisze maszynki.

– Czy pan… - odezwałem się. Wstał uroczysty, poważny, choć z uśmiechem na twarzy. Dolna powieka lewego oka podrygiwała mu z lekka.

– Podsłuchowy Bassenknack. Pozwoli pan uścisnąć sobie dłoń?

– Bardzo mi przyjemnie - powiedziałem. - To pan wie o mnie?

– Jakże bym mógł nie wiedzieć!

– Tak? - wybąknąłem oszołomiony - a… to znaczy… pan ma dla mnie instrukcję?!

– O, proszę! Nie spieszy się z tym, nie spieszy… lata osamotnienia w pustce… zodiak… serce ssie sama myśl!…

O tych odległościach… wie pan… choć to wszystko prawda, jakoś trudno człowiekowi uwierzyć, pogodzić się, nieprawdaż? Ach, ja, stary, plotę… ja, wie pan, nigdy w życiu nie latałem… taki fach… zza biurka… zarękawki… aby mankietów nie zniszczyć… osiemnaście par zarękawków wytarłem i… i tak - rozłożył ręce - i tak, proszę pana… stąd wszystko… proszę wybaczyć gadulstwo… pozwoli pan?

Wskazał zapraszająco drzwi za swym fotelem. Wstałem.

Wprowadził mnie do ogromnej, w zielonych barwach utrzymanej sali; posadzka lśniła jak jezioro, daleko, w głębi, stał zielony stół, okolony delikatnie rzeźbionymi krzesełkami. Kroki nasze rozbrzmiewały niczym w nawie kościelnej. Staruszek dreptał pospiesznie obok mnie, uśmiechając się, poprawiając placem okulary, bo wciąż zsuwały mu się z przykrótkiego nosa, przysunął mi wyściełane krzesło z herbowym oparciem, usiadł na drugim, wyschłą rączką zamieszał herbatę, dotknął jej ustami, szepnął: - Wyziębła… - i spojrzał na mnie. Milczałem. Pochylił się konfidencjonalnie.

– Pan pewno trochę się dziwi?

– O… ależ bynajmniej…

– Ee… mnie, staremu, może pan wreszcie powiedzieć… choć nie nalegam, nie nalegam… byłoby to z mojej strony… ale, widzi pan: samotność, wrota zagadki rozwarte, głębia zapraszająco mroczna, narodziny pokusy - jakże to ludzkie! Jakie zrozumiałe! Czym jest ciekawość? Pierwszym odruchem noworodka! Najnaturalniejszym odruchem, prapożądaniem odkrycia przyczyny, która rodzi skutek, a ten znów, stając się zalążkiem aktów następnych, stwarza ciągłość… i tak powstają zakuwające nas łańcuchy… a zaczyna się tak naiwnie! Tak niewinnie! Prosto!

– Za pozwoleniem - spytałem, odurzony nieco jego słowami - o czym pan właściwie mówi i… do czego zmierza?

– Otóż to! - zakrzyknął słabym głosikiem. - Otóż to! - Pochylił się ku mnie jeszcze bardziej. Złote oprawki jego okularów pobłyskiwały. - Tu przyczyna - tam skutek! O czym? Skąd? Do czego? Ach, myśl nasza nie może pogodzić się z tym, że pytania takie mogą pozostać bez odpowiedzi, więc natychmiast sama je wytwarza, wypełnia luki, odkształca, tu ujmie nieco, tam doda…

– Wybaczy pan - rzekłem - ale nie pojmuję wprost, co to wszystko…

– Zaraz! Zaraz, drogi panie! Nie wszystko, nie wszystko jest ciemnością. Postaram się w miarę mych możliwości… Proszę wybaczyć z łaski swojej staremu - czego pan łaskawie życzył sobie ode mnie?

– Instrukcji.

– Instr…

Żuł jakby odrobinkę zaskoczenia.

– Pan jest tego pewien?

Nie odpowiedziałem. Przymknął powieki za złotymi drucikami. Wargi jego poruszały się bezgłośnie, jakby coś zliczał. Wydało mi się, że odczytuję z ich zwiędłych poruszeń: „szesnaście… jeden odstawić… sześć dalej…”.

Spojrzał na mnie z ufnym uśmiechem.

– Tak… doskonale… doskonale… O cóż chodzi? Instrukcja… papiery… plany… akta… schematy działań zaczepnych… rachunki strategiczne… a wszystko tajne, wszystko - jedyne… O, cóż by dał wróg, podstępny, wstrętny wróg, cóż by dał, powiadam, aby zawładnąć! Posiąść, choćby na jedną noc, na chwilę tylko! - prawie zaśpiewał. - Więc wysyła zamaskowanych, wyuczonych, przebranych, rutynowanych, aby wśliznęli się, przedarli, wykradli i kopiowali, a imię ich legion! - wykrzyknął cienkim, łamiącym się głosem, tak wzruszony, że obu już rączkami przytrzymał z boków okulary, bezustannie przekrzywiające się na nosie.

– I oto… jakże temu, niestety, zapobiec?… I oto posiedli… W stu, w tysiącu wypadków wykryjemy, odrąbiemy zbrodniczą dłoń… zdemaskujemy knowania… obnażymy jad… lecz ponawiane są zakusy… na miejsce odciętej wyrasta nowa macka… koniec zaś, koniec wiadomy - co jeden człowiek zakrył, drugi odkryje. Naturalny bieg rzeczy, jakże naturalny, drogi panie…

Walczył z zadyszką, uśmiechem prosząc o wyrozumiałość. Czekałem.

– Ale gdyby, proszę pomyśleć, gdyby planów było więcej? Nie jeden wariant, nie dwa, nie cztery - ale tysiąc? Dziesięć tysięcy? Milion? Wykradną? Wykradną, tak, ale cóż… pierwszy zaprzecza siódmemu, siódmy - dziewięćset osiemdziesiątemu, a ten znów wszystkim innym. Każdy mówi swoje, każdy inaczej - który właściwy? Który ten jeden, jedyny, najtajniejszy, który dobry?

– Ba… oryginał! - wyrwało mi się niemal wbrew woli.

– A właśnie! - krzyknął z takim triumfem, że rozkaszlał się. Krztusił się okropnie, okulary prawie zleciały mu, złapał je w ostatniej chwili, i wydało mi się wtedy, że odchyliły się od twarzy wraz z częścią nosa, ale to było chyba złudzenie, wstrętne złudzenie, bo aż posiniał cały od kaszlu. Oblizał zeschłe pasemko warg. Złożył na kolanach rozlatane ręce.

– A więc… więc tysiące kas… tysiące oryginałów… wszędzie, wszędzie, na wszystkich piętrach - i za zamkami, za kombinacjami cyfrowymi, za ryglami. Same oryginały, same jedyne, imię ich milion, a każdy inny!

– Przepraszam - przerwałem mu - czy chce pan przez to powiedzieć, że zamiast jednego planu operacyjnego czy mobilizacyjnego - istnieje ich mnóstwo?

– Tak! Tak jest! Wybornie mnie pan pojął. Wybornie, drogi panie…

– No, dobrze… ale musi być przecież jakiś jeden prawdziwy, to znaczy ten, według którego, w razie, jeśli już do tego dojdzie, jeśli przyjdzie konieczność…

Nie dokończyłem, uderzony zmianą, jaka zaszła w jego twarzy. Patrzał na mnie, jakbym w okamgnieniu przedzierzgnął się w jakiegoś potwora.

– Tak pan… sądzi? - wychrypiał. Mrugał powiekami, dygocącymi jak zeschłe motyle w ramkach złotych okularów.

– Mniejsza o to - powiedziałem powoli. - Powiedzmy, że jest tak, jak pan mówi. Dobrze… tylko… co mnie to obchodzi?! I - za pozwoleniem - jaki to ma związek z moją Misją?

– Z jaką Misją?

Jego uśmiech, pokorny i trwożny, był pełen słodyczy.

– Z Misją Specjalną, którą powierzył mi… ależ mówiłem to panu na samym początku, nie?… którą powierzył mi głównodowodzący, komenderał Kashenblade…

– Kashen…?

– No tak, Kashenblade - nie chce mi pan chyba wmówić, że nie zna pan nazwiska swojego dowódcy?

Zaniknął oczy. Kiedy je otworzył, na jego twarzy leżał cień.

– Przepraszam… - wyszeptał - pozwoli pan, że opuszczę go na chwilę? Jeden moment i…

– Nie - odparłem zdecydowanie, a że już wstawał, łagodnie, choć stanowczo, ująłem go za ramię. - Przykro mi… ale nie pójdzie pan nigdzie, póki nie załatwimy tego, co mamy załatwić. Przyszedłem po instrukcję i życzę sobie otrzymać ją.

Staruszkowi roztrzęsły się usta.

– Ależ… ależ, drogi panie… jakże mam rozumieć to… ten…

– Przyczyna i skutek - rzuciłem sucho. - Proszę wymienić mi zadanie, cel i treść akcji!

Zbladł.

– Słucham! Milczał.

– Dlaczego opowiadał mi pan o wielości planów? Co? Kto panu kazał tak postąpić? Nie chce pan mówić? Bardzo dobrze. Mamy czas. Mogę poczekać.

Splatał i rozplatał trzęsące się ręce.

– Więc nie ma mi pan nic do powiedzenia? Pytam po raz ostatni!

Opuścił głowę.