Выбрать главу

– Wspomniał pan o intrydze. Czyja to była intryga? Oficer zbladł. Powieki zatrzepotały mu, opadły; siedział kilka sekund z zamkniętymi oczami.

– Wysoko… - szepnął. - Wysoko mierzono we mnie, ale jam niewinny… Gdyby pan zechciał choć w części skorzystać z szerokości swych uprawnień i…

– I co?

– I umorzyć tę sprawę, to potrafiłbym się…

Nie dokończył. Badał z bliska powierzchnię mojej twarzy. Widziałem szklące się białka jego znieruchomiałych, rozszerzonych oczu. Palcami rąk, zwartych na kolanach, gładził, pieścił, skubał mundurowe sukno.

– Dziewięćset sześćdziesiąt siedem przez osiemnaście przez czterysta trzydzieści dziewięć - szepnął błagalnie.

Milczałem.

– Czterysta… czterysta jedenaście… sześć tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt cztery przez trzy… Nie? To przez czterdzieści pięć! Przez siedemdziesiąt!!! - zaklinał mnie jego dygocący głos. Zachowałem milczenie. Blady jak ściana - wstał.

– Dzie… dziewiętnaście… - spróbował jeszcze. Zabrzmiało to jak jęk.

Nie odezwałem się. Z wolna zapiął mundur.

– To tak? - powiedział. Rozumiem. Szesnastka… dobrze… wedle… przepraszam pana.

Nim otrząsnąłem się z wrażenia, wyszedł do przyległego pokoju.

– Panie! - krzyknąłem. - Czekajże! Ja…

Za nie domkniętymi drzwiami huknął strzał, któremu zawtórował łomot padającego ciała. Zdrętwiały, ze zjeżonymi włosami, stałem na środku pokoju. Uciekać! Uciekać!!! - wyło mi w głowie, zarazem, zmieniony w słuch, łowiłem odgłosy płynące wciąż jeszcze z sąsiedniego pokoju. Coś stuknęło słabo, jakby obcas pukał w podłogę. Jeden jeszcze szelest… i cisza. Zupełna cisza. W szparze uchylonych drzwi ciemniała mundurowa nogawka. Nie spuszczając z niej oka, wycofałem się ku wyjściu, ślepo namacałem klamkę, nacisnąłem ją…

Korytarz - sprawdziłem dwoma kosymi spojrzeniami - był pusty. Zamknąłem drzwi, odwróciłem się i przywarłem do nich plecami. Naprzeciw, z ręką niedbale wspartą o framugę, stał w otwartych drzwiach przysadkowaty oficer i patrzał na mnie bez ruchu. Wnętrzności runęły mi w pustkę. Przestałem oddychać, coraz bardziej płaski pod jego znudzonym trochę, leniwym wzrokiem. Twarz jego, szeroka, o tęgich policzkach, wyrażała rosnący niesmak. Wyjął z kieszeni jakiś drobny przedmiot - scyzoryk? - podrzucił go raz, drugi, trzeci, wciąż na mnie patrząc, uchwycił mocno, pociągnął wskazującym palcem - z cichym trzaskiem wyskoczyło ostrze. Popróbował go brzuścem kciuka. Uśmiechnął się samymi kątami warg. Przymknął powoli powieki, jakby mówił „tak”, cofnął się do swego pokoju i zamknął drzwi. Stałem i czekałem. W ciszę wpłynął nosowy, daleki śpiew wznoszącej się gdzieś windy. Osłabł, znikł - i znowu słyszałem tylko własną krew. Odlepiłem ręce od lakierowanych drzwi. Czy dziurka od klucza patrzała? Nie. Była czarną plamką. Jeden krok, drugi, trzeci… szedłem… szedłem… znowu sam, wśród niezliczonych korytarzy, schodzących się, rozchodzących, bezokiennych, zalanych blaskiem, o ścianach bez skazy, o szeregach lśniących drzwi, umęczony, zbyt słaby, żeby zdobyć się na ponowną próbę wtargnięcia gdziekolwiek, wejścia w któryś z tysięcznych kołowrotów, obracających się za dźwiękoszczelnymi taflami. Od czasu do czasu próbowałem opierać się o ściany, lecz były zbyt gładkie, zbyt pionowe, nie dawały oparcia, zegarek, nie nakręcony w porę, stanął nie wiadomo kiedy, i nie wiedziałem już, czy to noc, czy jeszcze dzień, chwilami stąpałem w rosnącym odrętwieniu, traciłem przytomność, nagle ocykało mnie trzaśniecie jakichś drzwi, odgłos ruszającej windy, przepuszczałem ludzi z teczkami, raz robiło się pusto, raz całe korowody oficerów zmierzały w jedną i tę samą stronę - być może praca toczyła się tu okrągłą dobę - widziałem wychodzących i innych, tych, co ich zmieniali, i nie wiem dobrze, co działo się potem. Właściwie nie pamiętam z późniejszych godzin nic, bo choć szedłem przed siebie, wsiadałem do windy, jechałem gdzieś, wysiadałem, odpowiadałem nawet, kiedy mnie zdawkowo zagadywano - czy nie życzył mi ktoś „dobrej nocy”? - umysł mój nie przyjmował niczego, odbijając tylko zewnętrzność, niby zlana wodą, połyskliwa bryła ściągniętej gliny. Na koniec, nie wiem doprawdy jak, znalazłem się w przedsionku toalety. Otworzyłem drzwi: mieściła się za nimi, podobna do chirurgicznej salki, lśniąca niklem i porcelaną łazienka, z marmurową, rzeźbioną jak sarkofag wanną; ledwo siadłem na jej brzegu, poczułem, że zasypiam. Ostatnim wysiłkiem chciałem zgasić śledzące mnie światło, ale nigdzie nie było kontaktu, więc, kiwając się na boki, siedziałem jeszcze trochę na szerokim brzegu wanny; iskry odbitego od niklowanych rur światła atakowały uparcie moje oczy, wszpilały się w powieki, podważały je, rozpryskiwały się na rzęsach - zasnąłem mimo owej tortury, zakrywszy rękami twarz, osunąłem się w jakieś twarde łoże, uderzyłem o coś kanciastego głową, ale nawet ból mnie nie otrzeźwił.

Nie wiem, jak długo spałem. Budziłem się nadzwyczaj powoli, przezwyciężając niekształtne, spiętrzone we wrotach jawy, bezwładne, choć nieważkie przeszkody. Odtrąciłem wreszcie ostatnią, jak trumienne wieko - i w źrenice wpił mi się blask tryskający z nagiej żarówki pod wysokim, biało rzeźbionym stropem.

Leżałem na wznak u stóp marmurowego podestu wanny, z kośćmi jak zgruchotanymi okropnym upadkiem. Czym prędzej zwlokłem z siebie wszystko i umyłem się pod tuszem. Nad wanną, w srebrzystym naczyńku, znajdował się słoik z płynnym, pachnącym mydłem, znalazłem także włochate, doskonale szorstkie ręczniki, haftowane w otwarte szeroko oczy, od których dotyku krew żywiej okrążać jęła całe ciało. Rozgrzany, odświeżony, odziałem się pospiesznie. Do tej pory nie myślałem wcale o dalszych poczynaniach. Podnosząc rękę ku zasuwce w drzwiach uzmysłowiłem sobie po raz pierwszy od przebudzenia, gdzie jestem, a jasność owego zrozumienia poraziła mnie jak elektryczne wyładowanie. Poczułem nieruchomy, biały labirynt, który za tą cienką przegrodą czekał niewzruszenie na moją, równie jak on, nieskończoną wędrówkę, sieci jego korytarzy, oddzielone dźwiękoszczelnymi ścianami pokoje, każdy gotów był wciągnąć mnie w swoją historię, aby zaraz wypluć na powrót - i od tego jasnowidzenia zadrżałem, w ułamku sekundy zlany potem, przez jakąś chwilę gotowy wybiec na zewnątrz z przeraźliwym, bezsensownym wołaniem o pomoc albo o łaskawy cios… lecz ten przystęp słabości trwał bardzo krótko. Odetchnąłem głęboko, wyprostowałem się, otrzepałem ubranie, ba, sprawdziłem nawet w lustrze umieszczonym nad boczną umywalką, czy przedstawiam się należycie - i równym, nie za szybkim, ale i niezbyt powolnym, narzuconym przez tempo Gmachu, rzeczowym krokiem - wyszedłem.

Przed opuszczeniem łazienki nastawiłem zegarek na ósmą. Uczyniłem to na chybił trafił, aby orientować się przynajmniej we względnym upływie czasu, skoro nie wiedziałem nawet, czy jest dzień, czy noc. Korytarz, na który wyszedłem, był boczną, mało uczęszczaną odnogą głównego. Już zbliżając się tam, dostrzegłem zwykły ruch. Urzędowanie trwało. Zjechałem windą na dół, żywiąc nikłą nadzieję, że być może trafię na porę śniadania i kantyna będzie czynna, lecz zastałem szklane drzwi zamknięte. W środku sprzątano. Zawróciłem więc i pojechałem na trzecie piętro. Na trzecie dlatego, bo guzik pod tym numerem był bardziej błyszczący, jakby naciskany częściej od innych. Korytarz, taki sam jak wszystkie, okazał się bezludny. Niemal na samym jego końcu, przed zakrętem, stał u drzwi żołnierz. Nie miał - pierwszy wojskowy, jakiego napotkałem - żadnej rangi. Prosty mundur ściągnięty był białym pasem. W urękawiczonych garściach trzymał ciemny pistolet maszynowy i stał jak posąg, w pozycji zasadniczej. Nawet okiem nie ruszył, kiedy go mijałem. Kilkanaście kroków dalej zawróciłem raptownie i ruszyłem prosto ku drzwiom, u których czuwał. Jeśli było to oficjalne wejście do kwatery głównodowodzącego, mało miałem szans, że mnie przepuści, zaryzykowałem jednak. Prześliznąłem się po nim kątem oka, kładąc dłoń na klamce. Ani zważał na mnie, doskonale obojętny, zapatrzony w jakiś neutralny punkt ściany naprzeciwko. Wszedłem do środka. Na wprost - zaskoczenie było tak wielkie, że drgnąłem - spod popękanego, belkowanego nadproża szły w górę krętą spiralą schodki o siodlasto wydeptanych stopniach. Wstępując na pierwszy poczułem, jak nogi spowija mi smuga nadzwyczaj przenikliwego chłodu. Opuściłem rękę. Zanurzyła się w strumieniu spływającego z góry mroźnego powietrza. Począłem iść. Na górze, przez półmrok, bladą plamą majaczyło szkło uchylonych drzwi. Znalazłem się na progu przyciemnionej kaplicy. W głębi, pod ukrzyżowanym Chrystusem, spoczywała w okolu świec otwarta trumna. Płomyki wachlowały słabo, rzucając na twarz zmarłego mdły, niepewny poblask. Po obu stronach przejścia, ledwo rozwidnionego żółtawą poświatą, stały czarniawym masywem ławy. Za nimi otwierały się nieprzeniknione, kryjące coś nisze. Dało się słyszeć klaskanie podeszew bijących o kamienną posadzkę, ale nie zobaczyłem nikogo. Ruszyłem wolno przejściem, zastanawiając się już tylko nad tym, dokąd pójdę, gdy opuszczę kaplicę, aż wzrok, błądzący pośród ruchliwych cieni, dosięgnął twarzy zmarłego. Pogodną, jakby zarysowaną w czysto zakrzepłym wosku, rozpoznałem natychmiast. W trumnie, okryty do pół piersi flagą, która spływała na stopnie sutymi, kunsztownie ułożonymi fałdami, spoczywał staruszek. Głowę okalały mu sztywno nakrochmalone koronki, wysuwające się spod trumiennego wezgłowia; nie miał złotych okularów i przez to, a także może dlatego, że nie żył, z rysów jego uszła zakłopotana figlarność. Spoczywał wyprostowany, solenny, jakby ostatecznie już gotowy i zakończony; szedłem wciąż ku niemu, choć coraz wolniej, we wznoszącej się fali lodowatego powietrza, które zdawało się ciągnąć od niego. Spod flagi, po obu stronach pieczołowicie wygładzonego płótna, wystawały starannie złożone ręce. Tylko mały palec jednej nie nagiął się i sterczał ni to kpiąco, ni to ostrzegawczo, przyciągając wzrok swoim niesfornym odstawaniem. Skądeś z wysoka raz i drugi rozniosła się pojedyncza nuta, raczej sapliwe tchnienie nieszczelnej piszczałki organowej, jakby ktoś niepowołany próbował tonów na klawiaturze chóru - ale potem znowu nastała cisza.