A potem sam idę się położyć przed wachtą i zapadam w regenerujący półtoragodzinny sen.
Ledwo zamknę oczy – dryfuję na krze.
Lodowy drakkar ciął wodę i płynął przez czarną jak smoła noc. Drakkainen siedział na dziobie, podłożywszy sobie pod tyłek zwinięte w rulon futro, i obserwował majaczące w mroku, pokryte śniegiem brzegi.
– Skoncentruj się, Cyfral – powiedział przed siebie, prosto w sterczącą w mroku stewę dziobową zwieńczoną głową smoka. – Termowizja. Zdolność postrzegania temperatur oraz umiejętność widzenia w świetle odbitym. Rusz się. Przypomnij sobie.
Migocąca, świetlista naga wróżka wysokości puszki piwa, której nikt poza Drakkainenem nie widział, śmignęła zygzakiem jak płonąca ćma, a potem stanęła na zwoju przemarzniętej liny i tupnęła nóżką, składając neonowe skrzydełka.
– Noktolopia obejmowała bioniczne zmiany w siatkówce i korze wzrokowej. Termowizja też. Te systemy mi się nie meldują! Nie wiem, czy ich nie ma, czy zostało zerwane połączenie, ale ich nie widzę. Nie widzę, rozumiesz? To nie jest mój kaprys, jestem systemem operacyjnym.
– Zwykle w instrukcji piszą, żeby sprawdzić podłączenia wszystkich kabli, ewentualnie skontaktować się ze sprzedawcą – oznajmił ponuro.
– Przestań upierać się przy tym, co miałeś przedtem. Masz nowe możliwości. A ten statek jest cały wypchany magią.
– Dobra – oświadczył niechętnie. – Pokaż.
Spodziewał się rozmigotanej mgły, pełnej opalizujących tęczowo iskier, takich samych, jakie widywał dotąd na uroczyskach, jednak nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego zobaczył rozjarzone czerwienią linie biegnące przez kadłub jak włókna nerwowe, jednak blask był stłumiony, niczym żar prześwitujący przez szczeliny z paleniska.
– Mamy tu pieśni bogów, ale zamknięte wewnątrz instalacji. Izolowane – mruknął. – Ze względów bezpieczeństwa albo żeby zapobiec stratom. To elementy napędu.
Pałające przygaszonym blaskiem linie ciągnęły się wzdłuż kilu i rozgałęziały na burty, w kilku miejscach widział większe skupiska mocy, przypominały paciorki nawleczone na główną linię biegnącą wzdłuż statku. Nie widział wyraźnie, światło ledwo prześwitywało przez lodowe burty i pokłady, lecz na rufie w okolicach jego kajuty i na samym dziobie pod stewą majaczyły owalne twory zebrane w grona.
– Nie zauważyłem nic na rufie, ale w forpiku były te zbiorniki oznaczone trupimi czachami – domyślił się Drakkainen.
Wstał i podszedł na sam dziób, krytycznie obserwując wznoszący się dobre trzy metry nad wodę łeb smoka z wyszczerzoną paszczą i heraldycznie zwiniętym, wywalonym językiem. Wszedł ostrożnie na burtę, a potem podskoczył, chwytając za grzebień kolców na smoczej szyi, i ślizgając się podeszwami po lśniącej powierzchni lodu, zdołał wydźwignąć ciało w okolice łba i zajrzeć do paszczy.
– Jest przelot – wydyszał, zeskoczywszy z powrotem na pokład. – Być może dałoby się wyprowadzić trochę tego świństwa tędy, chyba że służy tylko do napędu i siedzi w obiegu zamkniętym. Jeżeli służy też jako broń, to ten łeb smoka jest w jakiś chory sposób logicznym ujściem.
– Wolałbyś armatę? – spytała jadowicie Cyfral, unosząc się opodal jego głowy.
– Jeszcze jak – odparł. – Z jednym działem albo chociaż jakąś strzelbą zdziałałbym tu sto razy więcej niż z kretyńskimi cudownymi mgłami, które są magiczne, kapryśne, niesterowalne i nieprzewidywalne. I nie trzepocz mi tu koło twarzy, bo mnie rozpraszasz.
Usiadł na swoim futrze i przez chwilę bębnił palcami nerwowo po gryfie łuku.
– Spróbujmy trochę tego wypuścić – oznajmił. – Tylko ostrożnie.
Wyprostował się i zamknął oczy, po czym siedział tak jakiś czas, z wysiłkiem malującym się na twarzy, wyobrażając sobie magiczną ciecz wypływającą ze zbiorników i wędrującą lodowym przełykiem wzdłuż smoczej szyi.
Trwało to dość długo. Pochylił głowę i zacisnął pięści w straszliwym mentalnym wysiłku, lecz nie działo się nic szczególnego poza tym, że na skroni zaczęła mu pulsować żyłka.
– Juosta, perkele sumu – wycedził w końcu, ale to też niewiele pomogło. – Jakbym wysysał benzynę z zamkniętego zbiornika – oświadczył ponuro. – Albo usiłował skłonić wodę, żeby popłynęła z zamkniętego kranu. Tymczasem pewnie wystarczy jednym palcem podnieść zawór, tylko że nie wiem, gdzie on jest.
Drakkar płynął przed siebie spokojnie i niepowstrzymanie, rozcinając wodę bez wysiłku i miękko skręcając na zakolach rzeki. Drakkainen splunął za burtę z dziobu, a potem przeszedł długimi krokami na rufę, licząc pod nosem.
– Jakieś cztery węzły – oznajmił, kiedy kołysząca się na powierzchni ledwo widoczna plwocina została z tyłu. Chwycił się ręką za zwiniętą spiralnie stewę dziobową i wyjrzał za burtę. – I ani śladu żadnego napędu. Ani śruby, ani w ogóle niczego. Po prostu sobie płynie. Ciągnięty na niewidzialnej lince albo popychany pod dnem przez tresowane delfiny.
Wrócił na dziób i ponownie rozsiadł się na futrze.
– Dobra, jeszcze raz. Wszyscy mądrale tłumaczą, że zaklęcie ma być konkretne. Rozumiem, że nie należy odwoływać się do efektu, tylko do tego, co ma się dziać po drodze. Krok po kroku. Przypuśćmy, że chodzi o nalanie czegoś z butelki do szklanki za pomocą magii. Nie wrzeszczymy: „Wódkę do szklanki!”, bo magia nie pojmie, o co nam chodzi, tylko zmuszamy najpierw nakrętkę do wykonania kilku obrotów przeciwnie do ruchu wskazówek zegara tak długo, aż spadnie z szyjki. Potem powodujemy, żeby płyn opuścił naczynie przez szyjkę. I tu zaczynają się schody, bo tego mi nikt nie wyjaśnił. Mogę poruszać materię wbrew fizyce, siłą woli, czy nie? Bo z tamtą podkową to chyba sama rozumiesz, że rozmajtał ją Bondswif, świeć Panie nad jego duszą, znużony moją nieudolnością. No to mogę kazać fruwać strumieniowi płynu po dowolnej trajektorii, czy muszę wymyślać jakieś, powiedzmy, poduszki powietrzne wewnątrz butelki? Załóżmy, że mogę przemieszczać obiekty, zresztą wszyscy twierdzą, że można. No to kieruję wódkę w górę butelki, a potem po trasie, którą wizualizuję sobie jak szklaną rurkę prowadzącą do szklanki, i gotowe. Albo może muszę wystrzelić ją jak szampana i pokierować do naczynia, nie? Jebem ti majku… Czy to nie prościej wstać i nalać sobie jak człowiek? A teraz pytanie natury ontologicznej: czy mogę wydawać rozkazy magicznej materii zamkniętej w pojemniku po to, żeby przy jej użyciu wydawać rozkazy materii? Dobra, jebał to pas. Wracamy do pojemników z pieśniami bogów na dziobie i zatkanego gardła smoka. Krok po kroku, jak z tą wódką… Och, perkele saatani Vitti!
Pieśni bogów w postaci mgły migocących mikroskopijnych iskier toczyły się ze łba smoka jak para z czajnika, formując niewielką chmurkę. Jednak nie wydostawała się z zębatej paszczy, ale z nozdrzy, jak para oddechu w mroźną noc.
– Ani słowa – ostrzegł Cyfral. – Bez komentarzy mi tutaj. No, chodź do wujka… – to ostatnie było już skierowane do migotliwej chmury spływającej ze stewy dziobowej.
Rozłożył ręce, lecz obłok uformował się przed nim w falujący kulisty kształt. Drakkainen skoncentrował się i wyciągnął ramiona przed siebie. Z obłoku wysnuły się dwa drżące pasma i ogarnęły jego dłonie, a potem wspięły się aż na barki.
– Ostrożnie… – zakwiliła Cyfral.
– Spokojnie – powiedział Vuko tonem, jakim przemawia się do napotkanego na ulicy tygrysa. Stał otoczony mgłą tęczowych iskier, jak w nimbie z diamentowego pyłu. Brzegi Dragoriny rozstąpiły się i drakkar wpłynął na jezioro, lśniące w mroku niczym czarne lustro. Dmuchnął lekki wiatr, ale otaczający Drakkainena gwiezdny pył nie rozwiał się, tylko zaczął lekko falować.