Выбрать главу

Zwiadowca przełknął ślinę.

– Dobra… Zobaczymy, co się da z tym zrobić. Najpierw skręt…

Zacisnął zęby. Upłynęła chwila, a potem drakkar zadygotał. Przez kadłub popłynęły wibracje, jakby nagle włączył się rozklekotany silnik od rybackiego kutra. Kadłub zaskrzypiał ostrzegawczo, na dole w mesie coś spadło z brzękiem na podłogę. Jednak okręt zaczął skręcać.Lekko, najwyżej o dziesięć stopni od kursu i z coraz większym drżeniem, ale skręcał. Drakkainen stał na ugiętych nogach i wyglądał, jakby usiłował pchać ciężarówkę. W końcu wypuścił powietrze i wyprostował się. Okręt natychmiast przestał dygotać i płynnie wrócił na swój kurs, jakby z ulgą.

Drakkainen ponownie zasiadł na futrach.

– To kosztowało dużo tej energii – zauważyła Cyfral. – Ta chmura zrobiła się znacznie rzadsza. Musi być chyba lepszy sposób.

– Jest – odpowiedział. – Tylko trzeba wyłączyć autopilota. Tak, działam na siłę wbrew napędowi. Najważniejsze, że w ogóle można jakoś wpłynąć na ten drakkar. Teraz spróbujemy czegoś innego.

Wyjął strzałę z kołczana i wycelował grotem gdzieś w noc. Położył ją na rozłożonej dłoni, zamknął oczy i wyszeptał coś po fińsku, niekoniecznie uprzejmie. Strzała spadła z trzaskiem na pokład.

– To będzie długa noc… – westchnęła Cyfral.

Łodzi nie znajdujemy jednak ani rano, ani w ciągu kolejnego dnia. Tylko jakąś zapomnianą, na wpół zatopioną dłubankę, niewiele większą od koryta, wmarzniętą w lód i trzcinowisko na brzegu. To znaczy jakieś rośliny, które mnie kojarzą się z trzcinami, bo są wysokie i rosną w wodzie. Dłubanka jednak nie nada się na nic, ani na szalupę, ani w ogóle. Poza tym – nic. Najwyraźniej łodzie schowano, pieczołowicie i starannie, kiedy tylko spadły pierwsze śniegi. A niby czego się spodziewałem?

W efekcie – dryfujemy z prądem na krze. Na krze o kształcie drakkara.

Rzekę zaczyna ścinać lód. Przy brzegach pojawia się już mleczna warstwa sięgająca na pół metra w wodę i zakończona misterną koronką, wszelkie pnie i skały także otacza kryza lodu, w nurcie dryfuje kra, cienkie na razie jak szkło płytki zaczynają się łączyć w ławice i z kruchym trzaskiem ustępują pod dziobem drakkara. Jeszcze dzień, dwa i rzeka stanie aż do wiosny. Mamy tu klimat kontynentalny. Upalne lata i ostre zimy. Mam nadzieję, iż to oznacza również, że aż do wiosny będzie panował spokój. Chyba nawet van Dyken nie jest taki głupi, żeby uderzać na Wybrzeże Żagli w mrozie i śniegu. A jeśli, to nie będzie problemu. Wymarzną w namiotach i szałasach, połamią zęby na częstokołach sadyb i zanim wrócę, będzie można postawić na nim haczyk. Coś mi jednak mówi, że tak dobrze nie będzie.

Wypatruję łodzi, bo to zasadnicza część mojego planu. I nawet nie chodzi o to, że drakkar zacznie się topić na pełnym morzu, a ja ocknę się, dryfując na krze.

Poza tym gotujemy peklowane mięso na lodowych brykietach, popijamy gryfie mleko z wodą i zmieniamy wachty. Zaprowadziłem porządki okrętowe. Nie trzeba tu pilnować kursu, sterować ani naprawiać takielunku, więc trzymamy po kolei wachtę „na oku”, sprzątamy mesę. Karmimy konie i czyścimy ładownię, wyprowadzamy zwierzęta po gretingach zmienionych w pochylnię i oprowadzamy je po pokładzie. Sprawdzamy broń, w świetle rozjarzonych akwariów ćwiczymy walkę mieczem, włócznią i nożem albo wręcz. Pokazuję im techniki cichego podejścia do wartownika, skrytobójstwa, obezwładniania. Wykładam zasady sabotażu i taktykę małych oddziałów. Trzeba. Jesteśmy jednostką specjalną albo pięciorgiem bezimiennych trupów. Dlatego nie daję im spokoju. W przeciwnym razie wyjdziemy na morze jako grupka skłóconych, rozleniwionych pijaków. W obecnej sytuacji trupów in spe.

Sam też nie daję sobie spokoju. Ćwiczę swoimi pałaszami i mieczem. A nade wszystko usiłuję opanować pieśni bogów. Wtedy właśnie, trenując samotnie na swojej wachcie, usiłując bez większego powodzenia dokonywać cudów, znajduję tron. Zdarza się to w wyniku nieudolnej próby zdalnego podpalenia suchego drzewa. Próby zakończonej połowicznym sukcesem. Istotnie, coś staje w płomieniach, jednak to na pewno nie jest drzewo, o które mi chodziło. Nie zdołałem wypatrzyć co, poza tym, że chyba nie czyjaś chałupa, ale podchodzę w tym celu do stewy rufowej i nagle zauważam, że jest zbudowana dziwacznie. Jakby z zapasem. Drakkar nawiązuje do wikińskich łodzi, lecz tylko do pewnego stopnia. Jest większy, przesadny, jakby operetkowy. Na prawdziwych długich łodziach nie znajdzie się kilku pokładów, schodni ani zadaszonych pomieszczeń. To były łodzie, nie okręty. W razie sztormu kulono się pod płóciennym namiotem albo zarzuconą na łeb derką. Stewa nie wznosiła się na wysokość pierwszego piętra. Tutaj na dziobie burty unoszą się miękką linią i wrastają w zadartą stewę, na rufie zaś lód tworzy obły kształt od pokładu, okalający i burty, i sterczącą belkę. Jako wzmocnienie nie ma to sensu. Idiotyczny wał lodu, blokujący dojście do rufy.

W pewnym momencie dostrzegam w nim jakieś zarysy gęstszej materii, jakby uwięziony wewnątrz cień fotela. Fotela albo może tronu, z wysokim oparciem i podłokietnikami. Po prostu cień, zgęstek o lekko mlecznobiałych zarysach. Nie jestem pewien, czy rzeczywiście go widzę, oglądam wrośniętą w rufę bryłę lodu pod różnymi kątami, nawet przed nią przykucam, ale w mroku zimowej nocy naprawdę niewiele widać.

Jest szósta rano, wciąż wyznaczam sobie psie wachty – wystarczy mi ledwo parę godzin snu i w sumie jest mi wszystko jedno. W Morsach wbito mi do głowy, że dowódca bierze najgorszą robotę. O tej porze roku słońce wschodzi wpół do ósmej, teraz jest dno zimowej nocy, czarne, lodowate i martwe.

Zmienia mnie Grunaldi, parujący ze swojej rudej brody ciepłem spod pokładu, z dwoma rogami pełnymi gorącego gryfiego mleka. Odbieram swoją porcję i z ulgą wchodzę do przytulnej mesy.

Rano zbliżamy się już do Żmijowego Gardła. Wychodzę rześki po dwóch godzinach snu tak głębokiego i ciężkiego, jakbym umarł na chwilę wśród tych futer i koców w swojej kajucie na rufie. Może się izoluję, a może po prostu unikam Sylfany. Usiłuję pozostać dowódcą. Jest piękna, wyjąwszy te upiorne czarne oczy. A z każdym dniem daleko od domu coraz piękniejsza. Piękna, gibka i zbyt młoda. I zainteresowana. A jestem zaledwie człowiekiem. Jeśli zmienimy się w parę migdalących się w achterpiku słodkich gołąbków, morale diabli wezmą i równie dobrze możemy wszyscy skakać za burtę. Wychodzę więc na pokład ze swojej samotni, witając Grunaldiego parującym kubkiem tego dziwacznego korzennego niby-guinnessa i przynoszę ze sobą topór. Jeden z naszych długich danaksów na półtorametrowym stylisku, z długą brodąi masywnym obuchem. Można tym zdjąć z konia jeźdźca w pełnej zbroi. Albo zgruchotać bryłę lodu.

Pozostali gramolą się na pokład, kaszląc, rozprostowując ramiona po śnie, smarkając za burtę i buchając parą w mroźnym powietrzu. Wychodzą i patrzą na mnie z osłupieniem w wypełnionych czernią oczach. Szaleniec z siekierą o świcie.

– Muszę coś sprawdzić – mówię i biorę zamach znad głowy. Słychać głuche szczęknięcie, obuch wybija w lodzie okrągły ślad, ale poza tym nie dzieje się nic szczególnego. Uderzam jeszcze kilka razy pod różnymi kątami, z podobnym efektem.

– Rozwalamy statek? – pyta swobodnie Sylfana, która wychodzi właśnie na pokład otulona futrem, z kawałkiem sera w dłoni i kubkiem. – Już niepotrzebny?

– Przeciwnie – odpowiadam, ważąc w dłoni topór. – Chcę, żeby był bardziej użyteczny.

Uderzam pionowo z góry i za drugim razem w coś trafiam. W jakiś magiczny punkt, umieszczony w najwyższym miejscu lodowego wału. Rozlega się ostry szklany trzask, potem drugi, pajęczyna pęknięć pokrywa całą bryłę i lód rozsypuje się jak zbrojone szkło albo kryształ. Zmienia się w hałdę drobnych odłamków. Zaspę lodowej kaszy.