Выбрать главу

I odsłania tron.

Wysoki, z oparciem wrośniętym w stewę, opleciony kłębowiskiem lodowych smoków, płomieni i węży, zwiastujących wątpliwe atrakcje. Nie dostrzegam trupich czaszek i błyskawic, które zniechęciłyby mnie najbardziej. Oddaję komuś topór i podchodzę, żeby zamieść tron z lodowej kaszy, kiedy sublimuje kłębami mieniącej się mgły i wcieka pod pokład przez otwory gretingu.

– Dobra… – mówię. – Teraz na tym usiądę. Nie wiem, co się stanie, ale cokolwiek zobaczycie, nie róbcie niczego. Najlepiej mnie nie dotykajcie, zwłaszcza jeśli pójdzie dym albo iskry. Jeśli będzie ze mną źle, spróbujcie mnie z tego zrzucić czymś drewnianym. Drzewcem, wiosłem, w żadnym razie nie dotykajcie mnie żelazem. Jeśli z drzewcem zacznie się robić coś dziwnego, natychmiast je rzućcie.

Patrzą na mnie ostrożnie, Sylfana wygląda, jakby skamieniała z kawałkiem sera w ustach.

– Poczekaj – warczy ponuro Grunaldi. – Idę poszukać tego wiosła.

– Zrobimy prościej – oznajmia Sylfana i obwiązuje mnie w pasie liną. A potem, korzystając z tego, że jesteśmy blisko, unosi głowę i spogląda mi przeciągle i głęboko w oczy. – Jak coś będzie źle, szarpniemy za linę – dodaje i starannie sprawdza węzeł, który wypadł dziwnie nisko z przodu. Niestety, mam zamiar zaraz usiąść na przeklętym zydlu i jakoś nie spiera mnie na żarty.

– Jesteś, Cyfral? – szepcę. – Szykuj się.

Wróżka pojawia się gdzieś z boku jak motyl, ale wygląda na jeszcze bardziej zestresowaną niż ja.

Widzę cień ojca mego, srogi starca cień. Stoi w krainie mroku, gdzie czarny dzień.
Widzę twarz matki mojej, gdzie zionie pustka. Odwraca wzrok surowy, zaciska usta.
Dostrzegam braci moich na ‘Drugim Brzegu. Miecze wznoszą strzaskane pobladli z gniewu.
Nie dadzą mi rumaka na ‘Wielkich Łowach, bo ręce mam spętane, nogi w okowach.
Nie znajdą dla mnie miejsca przy Codnych Stole, bo duszę mam zhańbioną. Idę w niewolę.

(Tieśń niewolnych, ‘Wybrzeże Żagli)

Rozdział 2. Ludzie Niedźwiedzie

Często można spotkać głupców, którzy będą mówili, że coś takiego jak wolność człowieka nie istnieje, ponieważ i tak nie możemy robić wszystkiego, co przyjdzie nam do głowy. Musimy bowiem liczyć się z innymi ludźmi, z prawami ludzi i bogów albo losem. Skoro zaś tak jest, to nie ma większego znaczenia, ile tej niby-wolności mamy. I łatwo możemy oddać jej jeszcze trochę za to, by ktoś nas w czymś wyręczył lub dał miskę strawy. Człowiek wolny, wywodzą, o wszystko musi się kłopotać. Nie wie, co przyniesie mu dzień, czy zdoła napełnić garnek, czy zdobędzie dzban wody lub parę miedziaków. Cokolwiek się stanie, będzie musiał borykać się z tym sam, tak jak umie. Lepiej więc chyba, gdyby zajął się tym ktoś mądrzejszy, kto nakarmi i wyleczy, a za to wystarczy tylko posłuszeństwo.

To głupcy. Ich mowa brzmi właśnie tak, bo wykręcają słowa, dbając jedynie o to, by były kunsztownie ułożone. Dzięki temu wydaje się bowiem, że zawierają jakąś niezgłębioną mądrość, choć ten, co je głosi, zwykle niewiele widział w życiu i niewiele zrozumiał z tego, co zobaczył. A nade wszystko można być pewnym, że żaden z tych głupców nigdy nie zaznał prawdziwej niewoli.

Ja zaznałem i wiem, że prawić o tym ludziom, kiedy samemu nie poczuło się na plecach skórzanego rzemienia, kiedy nie otwierało się oczu tylko po to, by wypełniać czyjeś rozkazy, i po nic innego, to jak tłumaczyć komuś zagubionemu w piaskach pustyni, że picie wody to jedynie zbędny nawyk.

A już nigdy i nigdzie nie znajdzie się większego głupca niż ten, kto oddaje się w niewolę dobrowolnie. Ja zaś znałem aż czterech takich głupców, a sam byłem najgorszym z nich.

Snop, syn Cieśli. Benkej Hebzagał, N’Dele Aligende.

I ja – Filar, syn Oszczepnika. Terkej Tendżaruk – Władca Tygrysiego Tronu, Płomienisty Sztandar, Pan Świata i Pierwszy Jeździec. Cesarz. Niewolnik.

Towar.

Taki sam jak płyty soli zawinięte w nasmarowane worki, jak zwoje skór kamiennych wołów, jak dzbany wonnych olejków i paczki bakhunu.

Towar, który za chwilę zostanie zabrany przez kosmate potwory, zaś njambe N’Goma i jego siostrzeńcy znajdą zań zapłatę w kruszcu, biżuterii i kamieniach, usypaną w stosy na rozpostartych skórach.

A potem nabiorą ile się da wody, zabiją i sprawią część baktrianów, po czym powędrują na południe, przez Jarmakandę do Kebiru. Ogromnego, gorącego kraju za morzem, do równin, gdzie żyją stada dziwnych zwierząt, do ciepłego morza i pełnych zgiełku, kolorowych miast.

Będą bogaci, my zaś pójdziemy w niewolę, bo tak chcieliśmy.

Bo tylko w ten sposób możemy dostać się do kraju za górami.

Siedzieliśmy na kamienistej równinie, za granicą oznaczoną rzędami białych skał, za plecami mieliśmy bezkres Ergu Krańca Świata, ciągnący się w nieskończoność aż do Amitraju, a przed sobą góry spowite mgłą i otulone lasem tak zielonym, że aż bolały od tego oczy, oraz nadchodzących ludzi-niedźwiedzi. Więzy mieliśmy założone w ten sposób, że w razie czego mogliśmy się szybko uwolnić, mieliśmy noże ukryte w zakamarkach ubrań i broń w jukach, ale nie mogliśmy na nich uderzyć. Chodziło nam o to, by zaprowadzili nas w głąb swojego kraju, daleko od przyczajonych wśród drzew i skał strażników patrzących na równinę, czy nikt nie nadchodzi od znienawidzonego Amitraju, przez łysy step i pustynię. Dopiero potem mogliśmy uciekać.

Kiedy nadeszli jednak, miałem już pewność, że to był zły pomysł.

Nasz widok najwyraźniej ich zaskoczył.

Ludzie-niedźwiedzie to potwory. To nie klanowe miano albo nazwa ludu. To nie są ludzie. Kroczą wprawdzie na dwóch nogach, ale nie zawsze. Kiedy coś ich przestraszy albo zaskoczy, kiedy zaczynają się spieszyć, opadają na czworaki i podpierając się ogromnymi pięściami, galopują sprawnie jak niedźwiedzie. Mają wysokie, spiczaste czaszki, niskie czoła, wystające szczęki pełne ostrych kłów jak bojowe leopardy, płaskie twarze z niemal ludzkimi oczami i przeraźliwie śmierdzą. I porasta je długa, gęsta sierść.Widzieliśmy, jak nadchodzą, siedząc związani i bezradni. Pięć potworów. Nie można nawet było powiedzieć, że to po prostu zwierzęta. Miały na sobie skórzane pasy nabijane żelaznymi guzami, kawałki kolczugi, opaski na nadgarstkach i dziwne, dostosowane do ich czaszek toporne hełmy. Dwa z nich niosły broń. Przypominało to maczugę, ale zakończoną kolcem zagiętym jak potężny dziób.

Na nasz widok zjeżyły futro na karkach, opadły na czworaki i zaczęły warczeć, a potem skakać i wydawać jakieś dzikie wrzaski, unosząc maczugi nad łbami, bijąc w ziemię, albo podrywać kamienie i walić nimi pod swoimi łapami, aż podnosił się kurz.

Trwało to chwilę, ale wkrótce stało się jasne, że potwory nie zamierzają nas atakować. Któryś podszedł bliżej i powęszył, rozdymając płaskie, pomarszczone nozdrza, a potem podniósł się i zaczął pohukiwać chrapliwie w kierunku pozostałych. Inny stwór popędził w stronę gór, aż drżała ziemia, i widziałem, jak faluje jego futro.