Выбрать главу

Pozostałe otoczyły nas kręgiem, warcząc, pohukując i prychając pianą. Jeden z nich zasyczał, wysunął ostrożnie maczugę i lekko szturchnął Benkeja w nogę.

– Wsadź sobie to w rzyć, zawszona pokrako! – wrzasnął tropiciel i wierzgnął, na ile pozwalały mu więzy.

– Nie zwracaj uwagi – poradził Snop. – Teraz będziemy niewolnikami, a cierpliwość to jedyna cnota, na jaką taki może sobie pozwolić.

– Mam nie zwracać uwagi na to coś?! Jak sobie pomyślę, że ten N’Goma jeszcze na tym zarobił, chciałbym go tu przywlec, żeby te małpy wychędożyły jego tłustą rzyć na moich oczach.

Po jakimś czasie, choć nie umieliśmy powiedzieć jakim, bo w tym przeklętym kraju słońce kryło się za chmurami, stwór, który odbiegł w stronę gór, powrócił, a z nim przybyły dwa nieco mniejsze potwory. Te również były porośnięte futrem, ale miały na sobie skórzane i żelazne pancerze i nosiły porządną broń – miecze, topory i włócznie, i chodziły na nogach jak ludzie. Jednak ich twarze były jeszcze bardziej przerażające. Bezkształtne, jak zmienione przez chorobę, najeżone rogami, zębate i niepodobne do niczego.

Potwory naradzały się przez chwilę, a dźwięki, które wydawały, jednak przypominały ludzką mowę. Chrapliwą i twardą, brzmiącą niczym odgłosy wydawane przez baktriany albo szczekanie psów, ale jednak były to słowa jakiegoś języka.

Wreszcie jeden z nich, z łysą, jakby kowczą czaszką zwieńczoną rozdwajającymi się rogami, podszedł bliżej i zaczął nas poszturchiwać, w końcu postawił na nogi bez wysiłku, jakbyśmy byli dziećmi. Był niemal wzrostu N’Dele, o potężnej piersi i ramionach.

Ten drugi, o oczach okrągłych i wystających jak dwa kubki z rogu, miał na głowie krótkie kolce sterczące z łuskowatej skóry. Powiedział coś chrapliwie, wskazując włócznią najpierw na nas, a potem na odległy obóz karawany, i obaj się roześmiali. Kiedy usłyszałem śmiech tych stworzeń, nie wiedziałem, czy to dobrze, czy źle. Chyba wolałbym zupełnie dzikie bestie.

Dziwnie było patrzeć, jak prawią coś do siebie, jak rachują na palcach, zerkając na kosztowności rozsypane na skórach. To, że bestie okazały się rozumne, wydawało się jeszcze groźniejsze. Oglądali nas jednego po drugim, obmacując ramiona, szturchając w pierś, unosząc nam wargi i zaglądając w zęby, jakbyśmy byli końmi. W końcu ten łysy zaczął coś wykrzykiwać do kudłatych niedźwiedziołaków, wsadził do ust krótką piszczałkę wiszącą mu na piersi i wydał przeraźliwy gwizd. Kudłate monstra wzdrygnęły się wyraźnie i jakby struchlały, po czym dwa z nich ponownie pogalopowały w stronę gór. Wróciły jednak szybko, ciągnąc duży, zbity z grubych belek wóz na dwóch kołach.

Rozcięto nam więzy, a potwór wygłosił długą, pełną poszczekiwań i krakania, chrapliwą przemowę.

– Uwierz, potworze, że dla nas wszystkich byłoby pożyteczniej, gdybyś pokazał nam, czego sobie życzysz, bowiem z twojego chrypienia i popierdywania nie rozumiemy ani słowa – powiedział Snop uprzejmym tonem, rozkładając ręce.

Rogaty stwór zaryczał groźnie w odpowiedzi i pchnął Snopa w pierś, tak że ten usiadł aż na piasku. Drugi jednak przytrzymał go za ramię, kręcąc głową.

Wskazał nam worki z płytami soli, a potem poklepał podłogę wozu. Stało się jasne, że mamy ładować towar. Nosiliśmy więc wory i paki, które układaliśmy na wozie. Towary miały być układane w jakiejś konkretnej kolejności, więc gdy sięgnąłem po niewłaściwą paczkę, otrzymałem uderzenie drzewcem włóczni po rękach i w grzbiet, po czym wskazano mi inne zawiniątko wraz z chrapliwym okrzykiem. W taki sposób zacząłem lekcje nowego języka. Po kilku ciosach wiedziałem już, że sól w ich mowie zwie się svj0ll, a hajsfynga to jakaś obelga.

W taki sam sposób dowiedziałem się, jak nazywają się dzbany, zwoje skór i beczułki korzennych przypraw.

Gdy załadowaliśmy wóz, na dyszle założono drewniane jarzmo, mocując je żelaznymi obejmami, i kazano nam pchać. Oba stwory siadły sobie na stercie towaru, natomiast niedźwiedziołaki szły po bokach. Wóz okazał się bardzo ciężki i mimo że zapieraliśmy się o jarzmo, trudno było ruszyć go z miejsca. Odebraliśmy kilka uderzeń drzewcem, w końcu jeden z potworów zeskoczył z wozu, ale nie po to, by nam ulżyć. Znalazł jakiś krzak, gdzie wyciął sobie długi, giętki pręt, który zawył w powietrzu, kiedy potwór machnął nim na próbę. Wóz jednak potoczył się już, kołysząc na skałach. Nie zmieściliśmy nawet dziesiątej części towaru i było jasne, że wrócimy tu jeszcze.

Szliśmy długo, z ramionami i karkami pękającymi z wysiłku, a po jakimś czasie nie chciało mi się nawet podziwiać nowego kraju, widziałem tylko żwir, skały i kępy trawy pod nogami oraz własne buty. I nie czułem nic poza bólem grzbietu, potem kapiącym mi z nosa i cieknącym po twarzy. Od czasu do czasu potwór siedzący na koźle smagał nas swoim prętem, nie bardzo mocno, ale boleśnie.

Po dłuższym czasie dotarliśmy do podnóża gór, gdzie wznosił się omszały mur ułożony z kamiennych ciosów, zwieńczony płotem z grubych, zaostrzonych pni. Wewnątrz znajdowała się osada, w której roiło się od potworów.

Zastanowiło mnie, że każdy wyglądał inaczej. Wszyscy mieli pokraczne łby, jak ludzko-zwierzęce monstra, szczerzące kły, najeżone rogami i kolcami, ale niepodobne do siebie nawzajem. Kiedy przepchaliśmy wóz przez bramę, rozległ się zgiełk i wycie jakichś trąb czy rogów oraz szczekanie ogromnych czarnych psów szarpiących się na łańcuchach. Stały tam ponure chaty zbudowane z grubych pni, stojące na kamiennych podmurówkach, zaopatrzone pod szczytem porośniętego mchem i trawą dachu w trójkątne otwory, z których sączył się gęsty dym.

– Może żyją wśród uroczysk? – wydyszał Benkej, kiedy kazano nam rozładować wóz. – To imiona bogów zmieniły ich w łonach matek, dlatego każdy jest inny.

Ja jednak byłem jednym bólem i zmęczeniem i niewiele obchodziła mnie uroda tego ludu. Bardziej zajmowało mnie, ile czasu przyjdzie mi tak spędzić i jak zdołam to znieść. Widziałem już niejedno, więc stało się dla mnie jasne, że potem będzie już tylko coraz gorzej. Tak to już zwykle jest w życiu.

Kiedy rozładowaliśmy wóz, układając towary tam, gdzie kazano, dano nam drewniany skopek, z którego piliśmy po kolei jakieś piwo, albo może raczej podpiwek – kwaśnawy, o dziwnym, jakby zgniłym zapachu. Nie pojono nas jednak zwykłą wodą jak zwierzęta, co uznałem za dobrą wróżbę.

A potem znów kazano nam ująć jarzmo i ponownie wróciliśmy na pustkowie. Wóz, choć sam z siebie ciężki i źle wyważony, był pusty, więc ciągnięcie go wydawało się odpoczynkiem. Razem z nami wyruszyły jeszcze inne wozy, niektóre zaprzężone w wielkie, pokraczne woły o dziwnych rogach, zwisających podgardlach i grubych grzbietach pokrytych kostnymi płytami, dużo cięższe niż nasze. Wokół maszerowały niedźwiedziołaki, rycząc na nas i pokazując zęby.

Dość szybko przestałem myśleć o ucieczce. Otaczało nas zbyt wiele stworów, małych i wielkich. A kiedy zobaczyłem, jak jeden z niedźwiedziołaków puścił się nagle w step, cwałując na czterech łapach jak jeleń, i uniósłszy się na tylnych, cisnął swoją maczugą w królika, zrozumiałem, że to w ogóle nie będzie łatwe. Gdybyśmy nawet teraz rzucili się do ucieczki, dopędziliby nas natychmiast.

Mniejsze stworzenia dosiadały rosłych wierzchowców o krótko przyciętych rogach, wygiętych szyjach, potężnych garbonosych łbach, które trzymały przy potężnej piersi. Zdało mi się, że tu, w krainie poza Nahel Zym i poza znanym światem, wszystko jest większe, cięższe, bardziej toporne. I mieszkające tu stwory, i woły, i drzewa, i nawet góry.

Wiele wozów przybyło po towar braci Mpenenzi, więc obróciliśmy tego dnia jedynie dwa razy. I kiedy dotarliśmy do osady za kamiennym murem, dano nam ponownie skopek piwa do podziału. Za drugim razem jednak zobaczyłem, że po karawanie nie ma już ani śladu na horyzoncie. Siostrzeńcy, baktriany, ornipanty i sam N’Goma wyruszyli w drogę do Kebiru. Pozostaliśmy sami, zdani na łaskę kosmatych dwunożnych drapieżców. Zdążyłem już przywyknąć do karawany i mojego ornipanta. Miejsce w siodle na grzbiecie ptaka, płócienny namiot i miejsce w szyku lub wieczorny popas i kociołek nad ogniskiem rozpalonym z wyschniętego nawozu były moim ostatnim domem i ostatnim, co mnie łączyło z moim krajem. Teraz miałem tylko pęcherze na dłoniach, otarcia na piersi, jarzmo, które musiałem pchać, i nic więcej. Pożałowałem, że jednak nie wędrujemy teraz na południe, do Jarmakandy, Nassimu, a potem do bezkresnych równin i puszcz Kebiru, do jego miast pełnych wież i kopulastych budynków z wypalonejgliny, pokrytych kolorowymi mozaikami. Do ziemi słońca, palmowego wina i dojrzałych owoców. Moglibyśmy osiąść wśród wysokich jak wieże, smukłych ludzi o pięknych twarzach i skórze barwy starej miedzi. Wśród ich królów, handlarzy i podróżników. Smukłych okrętów o czerwonych żaglach, poetów i pieśniarzy. Osiąść tam i zapomnieć o naszej przeklętej ziemi, o rządzących nią kapłanach i prorokini, na której rozkaz na cały kraj padł cień Czerwonych Wież. Zapomnieć o tym, że byłem Nosicielem Losu. Zapomnieć o Wodzie, córce Tkaczki, i wszystkich Kirenenach ciągnących przez skaliste bezdroża wschodnich prowincji w poszukiwaniu nowego miejsca na ziemi.