Potwór z biczem wskazał nam miejsce w kącie, a potem, szturchając trzonkiem, polecił siąść ciasno jednemu zaraz za drugim i położyć ręce na ramionach poprzednika. Tymczasem podszedł do nas człowiek o długich jasnych włosach splecionych z tyłu w warkocz i z brodą, trzymając w ręku róg jakiegoś zwierzęcia okuty u wylotu srebrem, z którego popijał z wyraźnym ukontentowaniem, przysiadł na drewnianym zydlu i miał na nas oko, opierając o ziemię drzewce włóczni. Jego twarz przecinał misternie kłuty pas tatuażu z pokrętnym wzorem, który zawijał się na policzkach, a potem przebiegał przez nos.
Po jakimś czasie ten z biczem powrócił w towarzystwie kolejnego męża, który wskazywał mu coś na skal nej ścianie powyżej, gryząc jakiś okrągły owoc i chru piąc przy tym jak kowca. Potwór schował bicz pod pachę, a potem chwycił się za głowę, jakby chciał ją urwać sobie z ramion, i zdjął hełm, po czym okazało się, że ma zwykłą ludzką twarz, także przeciętą pasem tatuażu, tylko biegnącym przez powieki i policzki, oraz zarost pod nosem zwisający jak słomiane wiechcie. Później rozpiął pancerz i kolczugę, a wreszcie zdjął z siebie kosmate futro, które okazało się sprytnie uszytym kaftanem, tak że zdawało się jego własną sierścią. I ostatecznie przekonałem się, że Ludzie Niedźwiedzie to jednak miano ludu takiego jak my, tyle że o innych rysach, obyczajach i trochę roślejszych.
Odstawił głowę potwora na stół obok ogniska, kazał nam wstać i poprowadził po drabinach i skalnych pół kach do pieczary wykutej nad dziedzińcem. Niezbyt wysoko, może na trzy końskie długości.
Wepchnął nas jednego za drugim do komory, zamknął za nami kutą żelazną kratę. Nie było tam drzwi, jedynie ta krata oraz rząd wąskich otworów w ścianie, jakby okna, ale wąskie tak, że nikt by się przez nie nie przecisnął.
Byliśmy wycieńczeni i przemarznięci, więc zwaliliśmy się po prostu na podłogę, owijając jak się dało podartymi i pociętymi biczem pustynnymi płaszczami. Przez jakiś czas leżeliśmy w ciszy, drżąc tylko, zbyt wyczerpani, by rozmawiać albo odezwać się choćby słowem, i zbyt zziębnięci, by spać.
Leżeliśmy, nasłuchując zgiełku na dole, rozmów, okrzyków, ryku zwierząt. Teraz jedynie musieliśmy odzyskać siły i nie zamarznąć.
Po jakimś czasie krata otworzyła się z okropnym zgrzytem i wszedł człowiek z biczem w towarzystwie drugiego, barczystego mężczyzny z rudą brodą i w czapeczce, która wyglądała jak miska z filcu.
– Amistrand? – zapytał gardłowo przybysz, wskazując na nas.
Nie odpowiedzieliśmy, nie mając pojęcia, o co mu chodzi. Usiedliśmy tylko pod ścianą.
– Amitraj? – poprawił się, nadal wymawiając słowo tak twardo, że z trudem je rozpoznaliśmy, ale teraz mogliśmy przytaknąć.
– Znam Amitraj – powiedział mężczyzna. Poklepał się po piersi i rzekł: – Njorvin. Njorvin mnóstwo Amitraj. Dobre kobiety Amitraj. Fiki-fiki mała z duży żeglarz. Njorvin mnóstwo fiki-fiki Amitraj. Dużo wojna Amitraj.Tu rozsznurował koszulę na piersi i ściągnął ją trochę przez ramię, ukazując nam wgłębienie pod obojczykiem i bliznę w kształcie gwiazdki.
– Amitraj – wyjaśnił, robiąc taki gest, jakby strzelił z niewidzialnego łuku, i powiedział: – Fsiuch!
Potem zadarł koszulę na plecach i pokazał nam dwie długie, poszarpane szramy.
– Amitraj – powiedział. Machnął dłonią: – Siach.
Ten drugi rzucił coś lekko zniecierpliwiony, pod koniec poklepał się po kroczu, też machnął dłonią, mówiąc „siach!”, a potem w zdaniu zabrzmiało również twarde „Ami-trai”. Njorvin parsknął i odszczekał mu coś.
– Nie Amitraj – rzekłem. – Mówimy Amitraj. Ale tu… – poklepałem się po sercu – nie Amitraj. Tu Kirenen.
Wskazałem siebie, Benkeja i Snopa, powtarzając „Kirenen”, a potem pokazałem N’Dele i powiedziałem „Ke-bir”.
– Kebir… – powtórzył Njorvin z namysłem, po czym odwrócił się do towarzysza i powiedział coś znowu, w tykając paluchem N’Dele, a w zdaniu przewijało się słowo „Kabirstrand”. Z repliki tego drugiego, lekceważącego tonu i gestu, z jakim wskazał na swoje oczy, zrozumiałem, że musiałby być ślepy, by nie zauważyć, że N’Dele jest Kebiryjczykiem, i że dziękuje za takie tłumaczenie.
– Kircnen? – zapytał Njorvin, a potem machnął ręką i dodał uparcie „Amitraj”. A potem kiwnął na Snopa i N’Dele, każąc im wstać, i wyszedł z nimi. Kiedy wrócili, Snop taszczył dwa spore wiadra, a N’Dele naręcze jakichś szmat i też wiadro.
Postawili to wszystko na ziemi. Njorvin zaczął objaśniać.
– To jadło – ogłosił, wskazując na jeden ze skopków. – A tu kupa. – Pokazał na drugi. – I psi-psi. A tam piwo. Trzeba piwo. Kupa podłoga, dużo biti… bitu… bici. Kupa wiadro, dobrze. – Tu poklepał się po piersi. – Żeglarza Smarselstrand czysta ludzia. Nie wolno kupa podłoga. Jadło trzeba. Gorące. Tu zima, Amitraj. Amitraj-ludzia mała. Słaba. Ciota. Amitraj chora, zły interes. Mało gylding. Nie trzeba chora. Chora Amitraj… – Tu znowu uczynił „siach!”, tym razem sunąc dłonią po gardle, i wskazał na dziedziniec, gdzie w jaskini za kratą siedziały potwory. – Jadło nyflinga. Rozumi? Teraz szata. – Machnął dłonią w kierunku sterty derek. – Szata ciepło, koc. Szata trzeba. Szata Amitraj kupa. Niedobrze zima Amitraj, wszystkie Amitraj szata. Kabir bardzo dobrze. Kabir mocna ludzia. Ale też zima nie umi. Kabir też szata. Nie ma szata, dużo bici. Teraz wszystka ludzia spa. Odpoczywa. Nie trzeba słaby, chory. Słaby, chory, mało gylding, jadło nyflinga, siach! Jutro mało praca. Jutro mówi prawo: ile niewola i żeglarze dużo interes. Jutro sprzeda ludzia. Dobranoc, Amitraj. Dobranoc, Kabir-człowiek.
Odwrócił się do kraty, kiedy drugi znów coś powiedział.
– Aha. Amitraj-ludzia i Kabir-człowiek teraz niewolni. Nie trzeba ucieka. Nie umi góry, zaraz złapali. Wzięli psy, nyflinga, do śniadania złapali. Potem dużo bici, mnóstwo boli, nyflinga fiki-fiki Amitraj i Kabir-człowiek, potem wszystka: jadło nyflinga. Siach! Nie trzeba. Dobrze pracowała i posłuszna, to wszystko nie ma problem. Dali zawsze jadło, dali szata i dobrze. Nie ma bici. Rozumi? Teraz dobranoc.
Obaj mężczyźni wyszli, zamknęli kratę i odchodząc, zabrali drabinę prowadzącą na półkę.
– Niewiarygodne – powiedział Snop. – Ale mówca. Benkej zajrzał do skopka z jedzeniem i drugiego z piwem.
– Jadło, mnóstwo kupa – oświadczył. – Piwo, psi-psi.
– Fiki-fiki, taka szata – zawtórował mu N’Dele, oglądając przyniesione koce.
Mimo to założyliśmy, co nam dali. Kapoty były utkane z grubej, kosmatej wełny. Po prostu prostokątny koc z otworem na głowę i zszyty po bokach. Założyłem go jednak, na wierzch zarzuciłem mój podarty płaszcz pustynny i stwierdziłem, że robi mi się odrobinę cieplej.
W skopku z jedzeniem znaleźliśmy jeszcze drewnianą miseczkę, której używaliśmy jak łyżki, podając sobie jedno i drugie w krąg, żeby każdy zaczerpnął trzy razy, a potem oddał następnemu. Wiadro było niemal pełne, więc obiegło krąg kilka razy, zanim zaczęliśmy wyskrobywać dno. Posiłek składał się z jakiejś zupy o osobliwym smaku, jakby skwaśniałej, ale może taka miała być. Smakowała tak dziwnie, że żaden z nas nie umiał nawet powiedzieć, czy jest dobra, czy okropna. Nie przypominała nic, co dotąd jedliśmy. Jednak pływało w niej też coś gęstszego, jakby kawałki jakichś warzyw i liści, oraz dość dużo rozmiękłych od gotowania łamanych ziaren, dało się również czuć ostry posmak dziwnego mięsa.