Выбрать главу

Gorący posiłek sprawił, że poczuliśmy się lepiej i wypiliśmy też przyniesione piwo. Było ciut mocniejsze od podpiwka, którym pojono nas w ciągu dnia, ale nadal czuło się w nim wodę i posmak starej drewnianej beczki.

Długo nie mogłem zasnąć mimo wściekłego zmęczenia i bólu wszystkich członków. Skuliłem się przy kracie okutany płaszczem i wełnianą kapotą, w miejscu, z któ

rego widziałem dziedziniec i wielki, huczący ogień, który tam rozpalono. Ludzie Niedźwiedzie siedzieli za stołami, nad ogniem obracał się brązowy od płomieni i lśniący tłuszczem tułów jakiegoś zwierzęcia ze sterczącymi sztywno nogami, od którego odcinano płaty różowego mięsa i układano na drewnianych półmiskach. Wokół stały trójnogi, gdzie w misach także płonął ogień. Wytoczono beczki, które postawiono na krzyżakach, i napełniano dzbany. Patrzyłem na rosłych, brodatych ludzi, równie wysokie jak oni kobiety, jak siedzą pospołu, przekrzykują się jeden przez drugiego i co chwilę wznoszą kubki i rogi z jakimś dzikim wrzaskiem. W tamtej krainie, gdy ludzie mają co jeść, jedzą dużo i łapczywie. Rzadko są to jakieś wymyślne potrawy. Najchętniej moczą mięso w soli i ziołach, od których nabiera dziwnego różowego koloru, a potem gotują je w całości albo pieką nad ogniem wielkie kawały mięsa natarte przyprawami. Do tego piją całe dzbany piwa. Wrzeszczą i słuchają muzyki. Tam, w grodzie, też mieli muzykantów grających na piszczałkach, bębnach i harfach o dziwnym kształcie, trzymanych w jednym ręku.

Przez jakiś czas wydawało się jednak, że biesiadnicy nie zwracają na grajków większej uwagi i najbardziej zajmuje ich odgryzanie mięsa od kości i wlewanie w siebie piwa.

Jeszcze w pałacu nasłuchałem się muzyki z całego świata, lecz ta tutaj nie była podobna do niczego. Dzika i prymitywna, ale zwykle albo wojownicza i buńczuczna, albo tęskna i rzewna. Wydawało się, że ci ludzie umieją tylko albo się śmiać, albo płakać. Albo kochać, albo zabijać.

Siedziałem i patrzyłem, jak się bawią. Na stoły w migocącym blasku ognia, na psy walczące o rzucane im ogryzione kości. Wszystko, co widziałem, wydawało się wielkie, toporne i żywotne.

Noc była chłodna, a jednak wielu siedziało, świecąc nagim torsem lub ramionami, jakby panował upał. Widziałem, jak śpiewają coś chórem, przekrzykując się nawzajem i waląc w stół pięściami, kubkami i rogami. Widziałem, jak tańczą w kręgu, popychając się i zderzając ze sobą. Ktoś opowiadał jakąś historię, odgrywając różne sceny całym ciałem. A to skradał się, a to walczył, ogryziona kość w jego ręku stawała się a to mieczem, a to wiosłem, a to głową wroga.

Kolejne beczki spadały z krzyżaków, na ich miejsce wtaczano nowe i napełniano następne dzbany. Myślę, że u nas po wypiciu takich ilości trunku większość biesiadników leżałaby już pod stołem, choćby byli to marynarze północnej floty albo rębacze z „Kamiennego” tymenu. Ci ludzie jednak byli jak górskie bestie. Wlewali w siebie piwo, wrzeszczeli i kipieli dzikim życiem. Zachowaniem bardziej przypominali wilki niż ludzi. Wilki, które chodziły na dwóch nogach, handlowały, mówiły i grały na harfach, ale jednak wilki.

Zapach pieczonego mięsa i piwa dobiegał aż do mojej kryjówki przy kracie. Tam bawiono się, tańczono, śpiewano i pito, ja zaś byłem niewolnikiem zamkniętym w zagrodzie. Niewolnik to jest ktoś za kratą. Oddzielony od ludzi wolnych jak zwierzę, nawet gdy tej kraty nie widać. Nigdy nie może uczynić nic, co postanowił, bo zawsze ktoś postanawia za niego. Wtedy nie zaznałem jeszcze w pełni niewoli, ale siedząc za żelaznymi prętami, przeczuwałem już, czym jest taki los. I wiedziałem, że jeśli się kiedyś wyzwolę, nikt nigdy więcej nie zdoła mnie żywego zatrzasnąć za kratą.

Trzymałem grube pręty w dłoniach i patrzyłem pomiędzy nimi, jak bawią się ludzie wolni. Tak wolni, że aż dzicy.

Widziałem, jak dwóch mężów pokłóciło się przy stole, jak w pewnym momencie jeden z nich chwycił drugiego za kark i koszulę, po czym przyciągnął do siebie przez szeroki blat, na co tamten wskoczył na stół i kopnął trzymającego go rozmówcę tak, że zrzucił z ławy. Przez jakiś czas tarzali się po ziemi, okładając pięściami wśród spłoszonych psów i ogryzionych kości, po czym porwali na nogi i dobyli mieczy. Błysnęło żelazo, ostrza zderzyły się ze sobą, krzesząc iskry. To nie były żarty albo zwykła bójka. Kiedy okładali się pięściami, odgłos razów dobiegał aż do mojej skalnej wnęki, widziałem, jak z ich twarzy tryska krew i że plują zębami i krwawą pianą, a kiedy chwycili za oręż, po paru chwilach jeden ciął drugiego między barkiem a szyją tak potężnie, że ostrze przerąbało ciało aż do połowy i ugrzęzło w kościach. Mimo to ten cięty walczył jeszcze, oddając wet za wet, aż w końcu osłabł, zatoczył się i runął na bruk, obryzgując wszystko wokół juchą. Zwycięzca uwolnił swój miecz, przydeptując tamtemu przerąbaną pierś, a potem jakby nigdy nic wrócił za swoją ławę, mimo że z barku zwisał mu czerwony płat odciętego mięsa, a z rany na głowie krew lała się strumieniem. Śmiejąc się, zgarnął ją z twarzy i strzepnął na bruk, jakby była pecyną błota, a potem przyjął od kogoś dzban i pił, pozwalając się klepać po plecach wśród śmiechu i żartów. Dopiero potem jakby od niechcenia owinął rany przyniesionymi mu szarpiami.

Martwego odciągnięto na jakiejś szmacie i wydawało się, że cała ta rzeźnia nikomu nie zepsuła wieczoru.

Młoda niewiasta tańczyła boso na stole, w jednym ręku trzymając róg z piwem, a w drugim rąbek sukni, którą uniosła tak wysoko, że dostrzegłem jej kołyszące się do rytmu pośladki.

Wpływ piwa było na nich widać dopiero późno w noc, kiedy powinni być już nieprzytomni, a ognisko zmieniło się w stertę rozżarzonych głowni i tylko lampy na trójnogach płonęły. Wtedy jednak Ludzie Niedźwiedzie zaczęli rozchodzić się parami po zakamarkach, gonić ze śmiechem w ciemnościach, a nawet w uścisku staczać pod stół na oczach wszystkich. Na podeście pode mną jakiś rosły mąż dogadzał pannie z zapałem, aż miałem wra-; żenię, że rozszczepi ją na pół i że trzęsie się skalna ściana, a ona odpowiadała mu z takim entuzjazmem, jakby byli zupełnie sami.

Czekałem, bo zdawało mi się, że nocne pijaństwo to najlepszy moment na ucieczkę. W całym grodzie nie było chyba nikogo trzeźwego, kogo obchodziłoby cokolwiek poza tym, co ma w dzbanie, albo tym, co sąsiadka ma pod suknią.

Obmacałem kratę, ale niewiele z tego wynikło. Zawiasy wisiały na żelaznych hakach głęboko wbitych w skałę, pręty były grubsze niż mój kciuk, a skobel znajdował się daleko i zamykała go żelazna przetyczka, której nikt z wewnątrz nie zdołałby dosięgnąć. Skała może i była miękka jak na skałę i pewnie wybornie dawała się rzeźbić żelaznym dłutem, oskardem albo pierzchnią, ale nie miałem co marzyć o tym, że skruszę ją paznokciami bądź ostrzem noża, który wciąż ukrywałem pod pachą, w specjalnej kieszeni kurty. Uniesienie kraty i wyważenie z zawiasów było niemożliwe, nawet gdybyśmy zdołali ją dźwignąć, bo wchodziła w wykutą wnękę i zaraz zaparłaby się o kamienny strop.

Mimo to czekałem w nadziei, że wydarzy się coś, co pozwoli nam uciec.

Po jakimś czasie uczta zaczęła przycichać i zamierać, jeszcze z różnych zakamarków dobiegały okrzyki, jęki i chichoty, muzykanci przestali grać, został tylko jeden grajek brzdąkający cicho na harfie i śpiewający coś smutno oraz kilku ludzi, wciąż siedzących przy stole i rozprawiających nad czymś z zapałem i zafrasowaniem. Było jeszcze dwóch mężów, którzy gawędzili posępnie, siedząc na uboczu, patrząc w żar dogasającego ogniska i dzieląc się piwem z jednego dzbana. Reszta rozeszła się albo zasnęła w najdziwniejszych miejscach, czasem na stole, z głową wśród półmisków, pokruszonych kawałków chleba i kości, albo, jak jeden mąż, pod stajnią, na stercie słomy zmieszanej z nawozem.